DRUGI I OSTATNI PIĄTEK

282 72 21
                                    

przyjemnej lektury, zacharki zegarki :) — wika

~*~

Kiedy wracam do mieszkania chwilę po czwartej, Jonaszka już nie ma. Nie wiem, o której zdążył zwinąć się do siebie. Wiem tylko, że zjadł pizzę i zostawił zimne brzegi w kartonie. Przez jakiś czas przyglądam się tym brzegom, bo poziom skomplikowania tej czynności jest odpowiedni na ilość energii, jaką dysponuję. W końcu przechodzę z kuchni do salonu, siadam na kanapie i odpalam regala, a potem już tylko czekam, aż przyjdzie piąta, a razem z nim ten głupi basałyk, którego jeszcze przez trzy dni obiecano mi widywać.

I rzeczywiście zjawia się o piątej.

Oddycham z ulgą. Wyrok samotności został odroczony.

Ma na sobie kolorowe skarpety z królikiem Baksem, granatowe dresy podciągnięte na jednej nodze aż pod kolano i bluzkę z krzykliwym, własnoręcznie wyszytym napisem: „nobody. not even the rein". Nie umiał nawet wyhaftować tego dość prosto, więc wszystkie litery zjeżdżają w dół i ledwo się ze sobą łączą, a parę nitek odstaje po nie tej stronie koszulki, co trzeba.

— „Rain" jest przez a, nie e — poprawiam go od razu, krzywiąc się znacznie.

Jonaszek wzrusza ramionami i siada obok mnie, odrobinę za blisko, bym mógł czuć się swobodnie i wygodnie. Mój oddech staje się ciężki, z trudem wyrzucam powietrze z osmolonych płuc.

— Trudno. Przekaz to przekaz.

— Czujesz się dzisiaj jak nikt?

— Trochę — przyznaje Jonaszek i kiwa głową. Kiedy pokrzepiająco klepię go po rozwichrzonej koafiurze, dodaje: — Mogę być dzisiaj tobą?

Patrzę się na niego, unosząc brew. Próbuję odnaleźć na jego twarzy choć cień zabawy i żartu, resztę łobuzerskiego uśmieszku, ale widzę tylko rzęsę na rumianym policzku tuż obok pękniętego naczynka. Nie ma na sobie nic innego, nawet przesuszonych ust ani swojej tendencji do posiadania świecącej się skóry. Jest jakiś gładki, bez wyrazu, nie mój. I zupełnie mi się to nie podoba. Wolę, gdy prowadzi dywagację sam ze sobą, przybierając brzydkie miny, i irytuje mnie wszystkim, co tylko przyjdzie mu do dziecinnej główki. Wolę, kiedy jest po prostu moją popsutą od jedzenia landrynek lalką, która mruga za każdym razem, kiedy się nią lekko poruszy.

Łapię go za policzek i szczypię mocno, by spowodować jakiś brzydki grymas. Ale on nie reaguje w żaden sposób. Po prostu patrzy się na mnie pusto i znowu powtarza:

— Mogę być dzisiaj tobą, Harry Zachary? Tylko dzisiaj. Bo sobą naprawdę nie umiem.

Nie wiem, na czym ma to polegać, ale się zgadzam. Dziś może być mną, skoro ogranicza się to tylko do siedzenia ze mną na ciemnozielonej kanapie w ciasnawym salonie. Jonaszek patrzy się na mnie przez cały ten czas i trzyma papierosa w ten sam sposób co ja, czyli między kciukiem a palcem wskazującym. Wdychamy to samo powietrze. Marnujemy ten sam czas. Zapominamy tę samą chwilę. Patrzymy w lustro z różnych stron, choć wciąż na te same odbicia.

Po jakimś czasie Jonaszek mówi:

— Naprawdę nie chcę wracać do Warszawy. Możemy udawać, że te dwa tygodnie nigdy się nie kończą?

Choć sam o tym marzę, kręcą głową.

— W niedzielę się żegnamy — mówię stanowczo. — Musisz wrócić do swojej mamy i być dobrym Jonaszkiem. Tylko postaraj się nie przysparzać tyle problemów, bo wtedy już nikt cię nie zechce, dobra?

— Postaram się — obiecuje mi zaraz, kiwając głową. — Ale wiesz, Harry Zachary, jakby ktoś się mną zainteresował, ale tak naprawdę, wszystkim, co ma, to ja bym nie robił żadnych problemów. Mnie chodzi tylko o trochę uwagi, nic więcej. To chyba normalne, nie sądzisz? Że każdy potrzebuje trochę uwagi. Nie proszę o prywatny odrzutowiec z nigdy niekończącym się paliwem i dostępnym trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku pilotem. Ani o ciężko upośledzonego człowieka, którego traktowałbym jak swoją małpkę.

AM 4:56Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz