Sobota to jeden wielki paradoks.Jonaszek jak zwykle odwiedza mnie cztery minuty przed piątą, a ja mogę zaproponować mu jedynie zimną pizzę i tanie, ukraińskie papierosy od Jaśka, których smak siedemnastolatek porównuje do wyjątkowo ohydnej dętki rowerowej. Na pytanie, skąd wie, jak smakują owe dętki, chłopak przewraca oczami i odpowiada:
— Brakuje ci wyobraźni, Harry Zachary. Jak masz tworzyć dobre piosenki, skoro nawet nie wiesz, jak smakuje dętka od roweru?
Po tych słowach na nowo przewraca oczami, zbyt teatralnie, a potem podchodzi do wieży z płytami. Lubi się przy niej kręcić, a potem włączać cokolwiek, na co ma ochotę, bez konsultowania tego ze zmęczonym o tak wczesnej porze Zachariaszem. Teraz wybiera tą, której okładkę zna aż za dobrze — „Dos!" od, rzecz jasna, Green Day. Mam ochotę wyrzucić go przez okno, zanim jakakolwiek muzyka zacznie wydostawać się z moich głośników.
— Nie możesz iść do siebie i wrócić później? — pytam go około piątej piętnaście, kiedy Jonaszek próbuje poradzić sobie z obsłużeniem radiomagnetofonu. Trochę przy tym przeklina i robi brzydkie miny, na które nawet nie chcę patrzeć. — Mówię serio. Jest sobota, a ja chcę się wreszcie wyspać. Przyjdź o dwunastej jak normalny człowiek.
— Kiedy ja próbuję ci pomóc!
— Pomóc? W jaki sposób?
— Zabawię cię — odpowiada, przeskakując po kolejnych utworach na płycie. — To już nasz przedostatni dzień, powinniśmy więc zrobić dziś coś szalonego!
Nie muszę nawet pytać go, co dokładnie ma na myśli. Piosenka, którą wybiera, jest zbyt oczywista.
— Nie...
Kiedy słyszę melodię Fuck Time, parskam pod nosem i przecieram twarz dłońmi. Teraz pozostaje mi już tylko oglądać karykaturalny występ, mający kojarzyć się prawdopodobnie ze striptizem, choć we mnie zamiast ekscytacji wywołuje on jedynie zdławiony śmiech. Zastanawiam się, jakim cudem nie mam go jeszcze dość i jak długo będę musiał dochodzić do siebie, kiedy już w końcu wyjedzie. Jest sobota, zapomnienie odwiedzi nas już jutro. To znaczy, nie wiem, czy mnie. Jestem już niemal pewien, że jedyne, co dostanę na pożegnanie, to jeszcze większy smutek i jeszcze bardziej dojmującą samotność.
Jest mi niewyobrażalnie zimno, tak zimno, że nie mam nawet energii, aby się wzdrygać czy szczękać zębami. Skostniały mi wszystkie palce, zwłaszcza u prawej ręki, którą z ogromną trudnością sięgam po kolejnego papierosa. Skoro i tak już nie pójdę spać — nie, żebym w ogóle łudził się, że tak będzie — to równie dobrze mogę się zakopcić na śmierć. Może mnie to trochę rozgrzeje, może odejmie lodu z moich warg.
Na wypadek, gdyby Jonaszek wpadł na pomysł, by podczas swojego pokazu podejść do mnie i usiąść mi na kolanach, podnoszę się z kanapy i zmierzam ku wyjściu z salonu. Nie opuszczam jednak pomieszczenia. Zatrzymuję w progu i opieram się ramieniem o futrynę. To bezpieczne miejsce, takie, skąd szybko mogę się ewakuować. Nie wziąłem ze sobą popielniczki, więc godzę się z tym, że wybrudzę popiołem podłogę.
Jak na wczesną piątą rano, muzyka jest zbyt głośna, ale Jonaszek nie zamierza bynajmniej jej ściszać. Częstuje się jeszcze jednym kawałkiem zimnej, gumowatej pizzy i zaczyna siłować się z rozciągniętą koszulką, którą chce jak najprędzej z siebie zdjąć. Podczas pozbywania się pierwszej części ubioru, staje bosą stopą na pudełko zapałek zalegających na wykładzinie i syczy niepocieszony, kopiąc winowajcę bólu pod ciemnozieloną kanapę. I tak zresztą nigdy nie umiał obsługiwać się z zapałkami. Do tej pory używał ich tylko do pisania swoich artystycznych haseł.
— Oh baby, baby, it's fuck time! — śpiewa, w międzyczasie żując pizzę i kołysząc biodrami, podczas gdy jego palce już zabierają się za rozsuwanie lekko zacinającego się rozporka.
CZYTASZ
AM 4:56
General Fiction[zakończone] ❝Wpadłem, bo pomyślałem, że możesz czuć się trochę samotnie❞. Zamknięta w dwóch tygodniach historia, widziana oczami dwudziestoczterolatka na krańcu nieszczęścia i apatii, któremu codziennie rano wizytę składa bezwstydny nupturient samo...