#3

219 19 3
                                    

Keith: hej, z tej strony keith

Lance: Cześć

Keith: więc... umówiliśmy się na dzisiejsze popołudnie, ale jeszcze nie ustaliliśmy miejsca

Lance: Uchhh

Keith: zaproponowałbym mój dom, gdyby nie to, że moja mama dzisiaj organizuje u nas spotkanie klubu książki

Lance: No to może u mnie? Możemy pojechać razem po szkole, no a potem bym cię odwiózł

Keith: na pewno to nie problem?

Lance: Niee, spoko

Keith: okej, to super. widzimy się później

Lance: *emotka kciuka w górę*

— O Boże.

Keith przycisnął dłonie do rozpalonych policzków. Dom Lance'a. Dom Lance'a. Jego... pokój? To w nim będą robić projekt?

Lance był głośny, nieznośny, trochę zbyt szczupły i nietaktowny. Codziennie jednak urzekał go swoim uśmiechem. Tym, jak bez wysiłku potrafił rozbawić ludzi i podchodzić do wszystkiego na luzie. Swoim wewnętrznym blaskiem i ciepłym usposobieniem. Najbardziej uroczym na świecie sposobem, w jaki marszczył nos, kiedy...

Potrząsnął głową, aby wyrzucić te myśli z głowy i się skupić.

To jego szansa. Wreszcie zaprzyjaźni się z nim tak, jak jeszcze nikomu innemu się do tej pory nie udało. Będzie dobrym partnerem. I miłym człowiekiem. Nie dziwnym albo zdystansowanym. Też nie chłodnym albo nieumyślnie niegrzecznym, tak jak zawsze to się kończyło. Wcale nie ponurym i zamyślonym. Będzie miły jak cholera.

Poklepał się po policzkach.

Dasz radę, Keith!

***

Poniedziałkowe popołudnie nadeszło wyjątkowo szybko.

W drodze do domu Lance'a natomiast było raczej cicho. Szatyn uprzejmie zapytał, jak minął mu weekend i co robił, a on odpowiedział krótko. Za bardzo się bał, że palnie coś zawstydzającego ("ach, no wiesz, przechodziłem całą sobotę w szpilkach, staniku z push-upem i skórzanym kostiumie") albo niemiłego, co zdarzało mu się niestety z niezwykłą łatwością i często nie miał nad tym kontroli. A on przecież wcale nie był niegrzeczny ani podły, po prostu przerażony. McClain siedział tuż obok niego w samochodzie. Jechali razem do jego domu. Nic nie mógł poradzić na to, że motylki gwałtownie szarpały mu się w brzuchu i sprawiały, że musiał trzymać usta zamknięte, inaczej chyba zwróciłby drugie śniadanie.

Zatrzymali się przed domostwem o wyjątkowo... zaśmieconym podwórku. Nie nazwałby go jednak w całym tym bałaganie "niechlujnym". Bardziej zorganizowanym chaosem albo artystycznym nieładem, jak to by powiedziała jego mama. Sterta rowerów leżała, rzucona gdzieś

w rogu ogrodu. Teren posiadłości otaczał klasyczny, biały płot i kiedy przekroczyli furteczkę, Keith musiał uważać, aby przypadkiem nie nadepnąć na zabawkowe psy, które kryły się w wysokiej trawie. A jak dotarli do drzwi wejściowych, w pierwszej chwili wystraszył się dobiegającego zza nich hałasu. Co tam się, do cholery, działo?

— Masz rodzeństwo? — zapytał Lance, zamierając z ręką na klamce. — Nie.

— O matulu. W takim razie się szykuj.

Weszli do środka i brunet aż zadrżał od całego tego hałasu. Dwie osoby krzyczały na siebie gdzieś od strony drugiego końca przedpokoju.

— Potrzebuję jej, Lisa! — wrzasnął męski głos.

costumed identities ○ tłumaczenie plOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz