#5

215 20 11
                                    

Po szkolnej stołówce odbijały się echem głosy śmiejących i rozmawiających ze sobą uczniów.

Hunk, Pidge i Lance siedzieli sami w zacisznym kąciku razem z tackami, na których znajdowały się ciepłe posiłki. Pierwsza dwójka pożerała swoje jedzenie z zapałem, w zabawnym wręcz przeciwieństwie do szatyna. Chłopak, całkowicie nieobecny, jedynie przeglądał Facebooka i Tumblra oraz uśmiechał się z rozczuleniem do ekranu na widok zdjęć jego i Red zrobionych w ostatni weekend. Zapisał je, bo... cóż, miał swoje powody, okej? Nie dało się nie przyznać, że wyjątkowo dobrze razem wyglądali. Nawet jeśli wiedział, że nie miał co liczyć na cokolwiek więcej niż przyjaźń, nie mógł zaprzeczyć, że jej towarzystwo sprawiało mu ogromną przyjemność.

— Błagam, przestań się już tak szczerzyć — sarknęła Pidge znad swojego talerza. — Wyglądasz, jakbyś coś brał.

McClain wygasił urządzenie z westchnieniem.

— No dobra, już dobra. Po prostu...

Urwał, gdy kątem oka ujrzał coś, co znienacka przykuło jego uwagę — ciemne włosy i niepewne spojrzenie fiołkowych oczu. Keith lawirował właśnie między ludźmi z własną tacą w rękach i kierował się do całkowicie pustego stolika po drugiej stronie pomieszczenia.

Patrzenie na to aż zabolało.

— Keith!

Brunet odwrócił się w jego stronę z szeroko otwartymi oczami. Lance, który na szczęście był wysoki, pomachał do niego nad tłumem. A Kogane nadal stał jak wryty.

***

Rozejrzał się dookoła siebie, jakby niepewny, czy to do niego, kogoś innego, czy co. Nikogo innego jednak nie zauważył.

— Keith! — usłyszał znowu.

Cholera, nie zawal tego — pomyślał, zaciskając dłonie na rączkach tacy. — Nie zawal tego.

Powoli zbliżył się do Latynosa. Tamten zajął z powrotem swoje miejsce i poklepał krzesło tuż obok swojego.

— Siadaj.

— Eee... dzięki.

Niech by to wszystko szlag trafił. Już zawalił. Ton jego głosu na pewno był zbyt szorstki i nieprzyjemny.

Odłożył swoje rzeczy i wykonał polecenie. Spróbował posłać szatynowi uśmiech. Kiedy ten odpowiedział mu tym samym, przez myśl przeszło mu, że może jednak ocalił tę społeczną interakcję.

— Jak ci minął weekend? — zapytał Lance.

Zastanowił się.

— Był dość... pracowity.

To sprawiło, że jego towarzysz ponownie uniósł kąciki ust.

— W dobrym czy złym sensie?

— Tym dobrym.

I w tym momencie Keith musiał powstrzymać się od rozmarzonego westchnięcia. Nawet nie pamiętał, jak wiele razy przeglądał zdjęcia z Tayem. Co więcej, nie miał zbyt wiele czasu, aby dać swojemu sercu odpocząć po tym niesamowitym dniu — teraz z kolei szalało ono przez uśmiech Lance'a oraz fakt, że ich kolana stykały się lekko pod stołem.

Tay był pasjonujący i taki nowy, w dodatku stanowił rzeczywistą opcję, ale Lance... Boże drogi, Lance.

On był dla niego tym dziecięcym zauroczeniem połączonym z rysowaniem serduszek na marginesach zeszytów. To chłopiec, któremu przyglądał się z oddali na korytarzu, od kiedy tylko zaczął powoli dochodzić do prawdy o swojej orientacji. Brunet pamiętał ten dzień, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo szatyn urósł, jak czysta stała się jego skóra, jak dobrze jego długie nogi wyglądały w jeansach te parę razy, gdy szkoła pozwoliła im przyjść bez mundurków.

costumed identities ○ tłumaczenie plOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz