Rozdział 11

218 14 11
                                    

W momencie kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły wpadać przez okno, Leona już była na nogach. Nie była wyspana, bo kto przy takich snach by się wyspał, ani nie czuła się jakkolwiek dobrze.

Z jakiegoś, bliżej nieokreślonego, powodu była wściekła. Miała ochotę coś rozwalić ilekroć przestawała myśleć o nocnych koszmarach.

Również, poza bólem głowy, który dokuczał jej już w nocy, miała wrażenie jakby zaraz jej ciało miało się rozpaść na milion kawałków. Nadgarstki ją bolały, czasem wręcz paliły, ale nawet nie była pewna czy to od bransolet. Pod skórą czuła mrowienie ilekroć wykonywała jakiś ruch. Także co jakiś czas przechodziły ją dreszcze, choć nie z zimna. W pokoju było całkiem ciepło.

Zupełnie nie wiedziała co się z nią dzieje. Dodatkowo wyczuwała w pomieszczeniu woń Quentina, która bynajmniej wprawiała ją w niepokój i w nieokreślony stan pewnego rodzaju zawieszenia. Nawet nie była pewna skąd ona się tu wzięła. Ilekroć czuła mocniej jego zapach w rogu pokoju i na łóżku to drżała, a pazury i kły same się wysuwały, choć powinno być to niemożliwe ze względu na blokujące przemianę kajdany.

Zaczynała powoli obawiać się samej siebie. Od wstania minęła godzina, a ją cały ten czas nosiło po pokoju. Chodziła od okna do drzwi i z powrotem. Nie umiała nawet zdecydować czy powinna wyjść. Kilkukrotnie zdążyła złapać już klamkę, jednak ani razu jej nie nacisnęła.

- No co jest... - szarpnęła włosy opierając się czołem o biurko pod oknem.

Miała dość. Po nocy, po tej jednej godzinie poranka była wykończona samą sobą. Nie wiedząc co innego mogłaby zrobić, skoro bała się wyjść z pokoju, po prostu przysiadła na łóżku starając się uspokoić po raz setny.

Nic się nie zmieniło. Przesiedziała spokojnie może z pięć minut, po czym gwałtownie wstała i... Walnęła pięścią w równoległą ścianę. Ból w dłoni sprawił, że na chwilę wróciła jej pełna świadomość, nie przyćmiona żadnym dziwnym uczuciem, jednak nie na długo. Kilka sekund później znów krążyła po pokoju co jakiś czas łapiąc się na tym, że zerka za okno. Zatrzymała się przy szybie delikatnie opierając głowę o chłodne szkło. Zerknęła na las, który rozciągał się parę metrów za domem i wtedy to poczuła - tą przemożną chęć skrycia się w lesie w swojej wilczej postaci. Ostatkami wolnej woli, blokując wilcze ja, powstrzymała się od zawycia przy oknie. Jednak łzy pociekły jej po policzkach kiedy coraz to wyraźniejszy ból zaczął rozchodzić się od piersi po reszcie ciała. Kończyny momentalnie odmówiły posłuszeństwa i osunęła się na podłogę, opierając plecami o biurko. Jej oddech przyspieszył, stał się ciężki i nierówny. Poczuła jak znów wysuwają jej się pazury, a zaciśnięte w bólu wargi są przebijane jej własnymi kłami. Krew na języku...

Leona złapała się za włosy machając na boki głową. Czuła ucisk na całym ciele, a skóra wręcz paliła, jakby drażniona przez ubrania.

- Pomocy - jęknęła cicho przewracając się na bok. Pazury wbiła w podłogę starając się powstrzymać drżenie całego ciała. - Pomocy... - powtórzyła niewiele głośniej.

Kiedy kolejny raz spróbowała się odezwać z jej gardła nie wydobył się żaden ludzki dźwięk, a wilcze skomlenie. Słyszała swoje własne, zwierzęce jęki kiedy ból stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania. Momentalnie przed oczami pojawiły jej się mroczki. Ledwo utrzymywała przytomność słysząc wciąż swoje skomlenie co jakiś czas przerywane warczeniem. W końcu straciła resztę sił i zamknęła oczy, czując jeszcze delikatny powiew wiatru i słysząc skrzypienie starych zawiasów. Potem nie było już nic. Tylko cisza.

***

Dochodziła piąta nad ranem kiedy dziewczyna w końcu zdawała się zasnąć spokojnym snem. Quentin delikatnie się od niej odsunął, starając się wykonać jak najmniej gwałtownych ruchów by przypadkiem nie obudzić nastolatki. Leona wydawała się być dalej w zupełnej rozsypce, jednak przynajmniej w końcu jakoś zasnęła. Chyba.

Pierwsza gwiazda 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz