(Okolice Morza Śródlądowego)
Wzburzone morskie wody rzucały statkiem i znajdującymi się na nim ludźmi. Wszystko trzeszczało, skrzypiało i dudniło przeraźliwie. Silne podmuchy wiatru targały naderwanymi żaglami, które łopotały wespół z bijącymi wokół grzmotami. Rozbijające się o kadłub fale wlewały się na pokład, zmywając z niego zapomniane zwoje lin, beczki i inne przypadkowe przedmioty, niefrasobliwie porzucone przez pasażerów Czarnej Ważki, flagowego okrętu należącego do floty Hallfreda Veturlidisa, obrzydliwe bogatego kupca z wyspy Gudbrand i jednocześnie intratnego partnera w interesach, pracodawcy Rodona. Za wynajęcie pięciu okrętów, celem skrócenia drogi między portowym miastem Iyle, leżącym na południe od Barthill, a portem w Hesarionie, z którego prostą drogą, jadąc na północ, można było dostać się do Erberoon, szef zapłacił Hallfredowi jajem skalnego wiwerna. Rzeczą tak rzadką, że majętni szlachcice gotowi byliby oddać za takowe, połowę swego majątku, jeśli tylko jajo byłoby zalężone. Te, które otrzymał Hallfred, nie miało w środku zarodka, a jedynie wysuszone pozostałości żółtka i białka. Niby bezużyteczne, ale nadal na tyle cenne, aby wykupić sobie morską przeprawę i to w okresie największych sztormów.
Rodon przycupnął w ładowni, nucąc stare rybackie pieśni, mające za zadanie odegnanie burzowych chmur. Podobnież, aby zadziałały, należało skryć się w zamkniętym pomieszczeniu, usiąść na wprost wejścia i wyobrażając sobie przebijające się przez chmury słońce, odfajkować minimum trzy różne melodie. Tyle w teorii. W praktyce, schodzono z pokładu w bezpieczne miejsce tylko po to, aby nie wpaść przypadkiem do morza, a siadano przed drzwiami dlatego, żeby w razie czego mieć prostą drogę do ewakuacji. Nucenie pieśni miało za zadanie zaprzątnąć umysł. Nie śpiewano, o nie. Śpiew zarezerwowany był dla bardziej budujących chwil. W praktyce, oczywiście, nucenie wcale nie wpływało na burzę. Wystarczyło ją przeczekać i liczyć na łut szczęścia.
Choć cały konwój, wraz z wozami i osobliwą menażerią, podzielony został pomiędzy wszystkie statki, to i tak na pokładach wszystko i wszyscy ledwie się pomieścili. Rodonowi wygodniej było pośród klatek pełnych wyjątkowych stworzeń, niż pomiędzy ludźmi stłoczonymi w ciasnych, śmierdzących kajutach. Siedział wciśnięty między dwiema belkami, zapewniającymi mu stabilność i z zainteresowaniem obserwował mieszkańców przydzielonych do Ważki klatek. Ciekawiło go, jak reagować będą na sztorm oraz sam rejs.
Harpie, których klatkę osłonięto pledami, przy każdym większym przechyle zrywały się z umieszczonych na ich małym wybiegu gałęzi, darły się i trzepotały skrzydłami, rozbijając się o podrdzewiałe kraty. Rodon mógłby zajrzeć, czy któraś z nich przypadkiem się nie połamała, ale nie miał na tyle odwagi. Za często widywał ich przerażające dzioby. Wolałby nie przekonywać się w temacie ich zabójczej skuteczności na własnej skórze.
Znana mu tak dobrze syrena pływała w tę i we w tę w swoim akwarium, na okres rejsu zabezpieczonym mocnymi pasami. Jej żabie usta zasłaniał specjalny kaganiec. Willson wyjaśnił Rodonowi, że syreny, choć nieme na lądzie, w pobliżu morza potrafiły wrzeszczeć niczym rozdzierane koty, nierzadko powodując u ludzi krwawienie z uszu, a nawet doprowadzając swoją „pieśnią" do trwałej głuchoty.
Całą ładownię oświetlały raptem cztery naftowe lampy, kiwające się pod sufitem. Poziom jasności był więc skąpy, wpasowywał się w senne, choć silne bujanie statku. W takich warunkach, przywykłemu do żeglugi człowiekowi nietrudno było o sen.
Rodon powiódł wzrokiem na stojący najbliżej niego wóz. W miejscu utrzymywały go solidne, przybite do podłogi kliny, które pewnie mocowały koła. Od góry, wóz przypięto zaciągniętymi na belki łańcuchami. Kiwał się co prawda nieznacznie i trochę trzeszczał, ale mowy nie było, aby się wywrócił. Konstrukcja ta zajmowała połowę powierzchni ładowni. Wciągano ją do niej po wzmacnianym trapie i ustawiano do obecnej pozycji prawie cały dzień. Najcenniejszy ładunek na najcenniejszym z pięciu statków, wiozącym na swoim pokładzie najważniejsze osoby.
W osobnych, prywatnych kajutach, miejsca zajmowali kapitan statku oraz szef. Kolejną, największą i najwygodniejszą kajutę przydzielono Willsonowi, Elvirze i Egonowi. W następnej, pomniejszej zamieszkiwała załoga. Ostatnią natomiast zajmował Gustavo, którego z jakichś powodów szef darzył dziwacznym rodzajem sympatii, być może dlatego, że chłopak, choć mało bystry, wierniejszy był od najwierniejszego nawet psa. Był wraz z nim Neres z wiecznie zatkanym nosem, plus kilku mniej mu znanych współpracowników. Po prawdzie była to i jego kajuta, ale nieczęsto w niej bywał. Tak czy siak, cieszył się z obecności na tym właśnie okręcie. Gdyby nie to, że zajmował się największym skarbem szefa, wylądowałby na jednym z czterech pozostałych, mniej reprezentacyjnych łajb i jak szeptali inni, z uboższym wyżywieniem oraz większą ciasnotą.
Gdy tylko skończył nucić jedną z pieśni, zza krat wozu, spojrzała na niego para połyskujących oczu. Cień wielkiej, opartej o metalowe szczeble postaci poruszył się niespokojnie.
- Słuchałeś? - zapytał Rodon.
Postać pochyliła głowę, a kiedy milczał zbyt długo, obróciła się w kierunku przeciwległej ściany.
Wsłuchującego się w dźwięki sztormu i walczącego z nim statku, starszego mężczyznę zaczął morzyć sen. Broda opadała mu na pierś coraz niżej i niżej. Zasnąłby gdyby nie rytmiczne pukanie, całkiem podobne do nuconej przez niego pieśni. Wyraźnie dobiegało z wozu. W kącikach oczu starca pojawiły się zmarszczki. Uśmiechnął się.
- A niech mnie. Naprawdę słuchałeś.
Bestia przestała wybijać rytm i nastawiła uszu. Statkiem wstrząsnęło, gdy uderzyła w niego jakaś większa fala. Harpie znowu wpadły w szał, zaczęły drzeć się i rozbijać po kratach.
Bestia warknęła tak nienawistnie, że diabelskie ptaszory zamarły, jakby potraktowano je jakimś niecnym zaklęciem.
- Dobrze więc. - Rodon odchrząknął. - Pozwól, że zanucę ci kolejną pieśń. Miejmy nadzieję, że przypadnie ci do gustu.
CZYTASZ
SZKARŁATNA CELA
Fantasy"Nocą, gdy strugi deszczu lały się z nieba gęstą kurtyną, a zaciągnięte czarnymi chmurami niebo przecinały świetliste błyskawice, przez leśną drogę mozolnie przedzierały się potężne rumaki, z łoskotem ciągnąc za sobą rozchybotane wozy. Ich kopyta za...