(Attala)
Dzwony Katedry Firniana wybiły godzinę dziewiątą. Znad dzwonnicy, wysoko ponad dachy stołecznych budowli wzbiło się spłoszone stado gołębi, szukając bezpiecznego schronienia z dala od wibrujących ścian wieży. Leopold przechadzał się wzdłuż strzelistych okien sali obrad, obserwując wzmożony o tej porze ruch w stolicy. Niby wszystko wyglądało tak, jak należy, ale coś wisiało w powietrzu. Wyczuwał to od kilku dni. Zagnieździł się w nim jakiś irracjonalny niepokój i trawił jasność myśli, mącąc mu w głowie. Dysputa toczona przez radnych pod wachlarzowym sklepieniem komnaty wpadała mu jednym uchem, a wypadała drugim, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Gdyby w dyskusji padło teraz istotne pytanie, pytający zapewne otrzymałby w zamian jedynie zdziwione, nierozumiejące spojrzenie władcy. Zresztą króla niespecjalnie interesowały sprawy zasiewów. Nie znał się na tym. Miał cały sztab ludzi odpowiedzialnych za rolnictwo, a w jego gestii leżało tylko złożenie stosownych podpisów po uprzednim wysłuchaniu obojętnych mu w zasadzie propozycji i rozwiązań na budujące się rok rocznie problemy.
Po raz ostatni zerknął na miasto, na okolice głównego rynku, gdzie zebrał się tłum ludzi, oczekujący przyjazdu gońca z wozem wypełnionym przesyłkami i listami o treści, miał nadzieję, przychylnej koronie. Przyjrzał się odzianym w białe szaty najgorliwszym wyznawcom Nebru, wnoszącym dary przez główne wejście katedry i dzieciom wybiegającym na szkolne błonie, radośnie korzystającym z krótkiej przerwy w nauce. Jego wzrok powędrował poza mury Attali i spoczął na skraju ciągnącej się po horyzont puszczy. Pogładził się po słomkowej brodzie, po czym niespiesznym krokiem udał się na swoje miejsce przy granitowym stole, zawalonym mapami, pożółkłymi dokumentami i dziesiątkami pism od poddanych. Nie mając lepszego pomysłu na ulokowanie myśli, skupił się na toczącej się niezmiennie od ponad godziny dyskusji. Odniósł wrażenie, że radni przestali zwracać na niego uwagę. Czyżby zbyt długo pogrążał się we własnych rozmyślaniach? O dziwo brak atencji ani trochę mu nie przeszkadzał. Wygodniej rozsiadł się na obszernym krześle i wsłuchał w plany zagospodarowania ziem wokół nowo utworzonego zalewu.
Porządek obrad zakłóciło nagłe pojawienie się następcy tronu. Książę dosłownie wtargnął do sali, podnosząc głos niemal od samego progu:
– Wyjdźcie, chciałbym porozmawiać z ojcem na osobności! – zarządził, mijając zamilkłych zebranych.
Członkowie Królewskiej Rady niepewnie spojrzeli na Leopolda. Nikt nie zamierzał ruszać się z miejsca, bez wyraźnej aprobaty władcy. Książę może i był synem króla, ale jeśli w pobliżu znajdowali się obaj, to król miał zawsze ostatnie słowo. W innym wypadku, słowo księcia było świętością i wymagało rychłej realizacji.
Leopold westchnął ze zniecierpliwieniem, po czym skinął ponaglająco na zebranych. Grupa przyodzianych w dworskie togi mężczyzn, szurając przydługim materiałem, ciągnącym się za nimi po posadzce, w ciszy wykonała niemy rozkaz.
Zostali sami. Król rozparty na nabitym arduriańską wełną siedzisku i książę, który stał po drugiej stronie stołu z założonymi pod piersią rękoma.
– Moja odpowiedź nadal brzmi, nie – zaczął Leopold znudzonym głosem.
– Pozwól więc, że przypomnę ci twoje własne słowa. – Benjamin pochylił się wyzywająco, opierając dłonie na szerokim blacie. – Nie zamierzam decydować, jaka kobieta zasiądzie kiedyś u twego boku. Nie mnie rozstrzygać, która wyda na świat twoich następców. Ty sam o tym zadecydujesz.
Król, dość otwarcie wyrażając poirytowanie, pokręcił głową.
– Ty sam o tym zadecydujesz, kiedy dorośniesz i co najważniejsze, kiedy dojrzejesz – zacytował samego siebie. – Zapomniałeś dokończyć – dodał uszczypliwie.
CZYTASZ
SZKARŁATNA CELA
Fantasy"Nocą, gdy strugi deszczu lały się z nieba gęstą kurtyną, a zaciągnięte czarnymi chmurami niebo przecinały świetliste błyskawice, przez leśną drogę mozolnie przedzierały się potężne rumaki, z łoskotem ciągnąc za sobą rozchybotane wozy. Ich kopyta za...