Rozdział 7 - część I

133 18 20
                                    



(Barthill)

     Minęły dwa miesiące od nieplanowanej zmiany trasy. Jechali zupełnie obcą drogą, znacznie mniej uczęszczaną niż Trakt Królewski. Napotykali wiele problemów, spotykali wielu ludzi, którzy reagowali na ich widok niezbyt przychylnie. Południowa Odnoga nie należała do najgościnniejszych dróg. Nikt nigdy nie zapuszczał się na nią bez powodu. Trzy większe miasteczka znajdujące się na trasie nie miały do zaoferowania niczego, czego nie można było dostać w innych częściach kraju. Ludzie żyjący w otulinie Południowej Odnogi nauczyli się samowystarczalności i tylko nieliczni udawali się na północ w poszukiwaniu dostatniejszego życia. Wszelkie obce im rzeczy były zbędne, dziwne, a nierzadko też, przerażające. Osobliwość grupy, z jaką podróżował Rodon, napawała ich lękiem, strachem przed nieznanym. Malutkie wioski zamykały się w czterech ścianach, czekając w ciszy, aż niechciani przybysze opuszczą ich ziemie. Na jakąkolwiek atencję mogli liczyć jedynie w owianym złą sławą Barthill, mieście złodziei, oszustów i obrzydliwie bogatych krętaczy, znajdujących tam schronienie z dala od sprawiedliwej ręki króla.

    Przez dwa miesiące podróży Rodon zmienił się bardziej, niż mógłby przypuszczać. Stał się bardziej energiczny, odnalazł w sobie nową chęć do życia, do uśmiechu i pożegnał z depresyjnymi myślami o beznadziejności malującej jego przyszłość szarymi barwami. Nadal bał się potężnej kreatury, którą zmuszony był karmić dwa razy dziennie, ale strach nie paraliżował go tak, jak na początku. Przywykł do niego, do uczucia niepokoju, do widoku białych kłów, długiego ogona wplątanego w skołtunione, brudne włosy ciągnące się po udeptanym sianie, do ciężkich odgłosów kroków stawianych na blaszanej podłodze. W pierwszych dniach zostawiał mu posiłek, bez słowa. Nie wypłaszał go ani nie wołał. Zostawiał po prostu jedzenie, uciekając czym prędzej do swojej przyczepy, by zająć myśli struganiem w miękkim świerkowym drewnie. Z ulgą oddawał się starej pasji nabytej niegdyś w wyniku setek godzin spędzonych na ocenie. Kolekcja drewnianych zwierząt urosła w okamgnieniu od jednej zabranej z domu figurki sokoła, do piętnastu przedstawicieli różnych napotkanych po drodze gatunków. Na wąskiej półeczce, rozsądnie otoczonej przybitą doń pękniętą bednarką, utrzymującą wszystko na miejscu nawet podczas jazdy po wertepach, obok sokoła stał między innymi dzik, lis, sowa czy ryś. Nikt nie nazwałby ich co prawda dziełami sztuki, ale dla Rodona nie miało to znaczenia. Były wytworem jego rąk, symboliczną kroniką opowiadającą historię człowieka na nowo uczącego się życia.

Z czasem, karmienie potwora stało się rzeczą równie naturalną, jak samo przyrządzanie posiłków. Doszedł do wniosku, że coś, co przeraża nas do szpiku kości, na co ciężko jest patrzeć choćby kątem oka, jeśli wystarczająco długo pozostaje niezmienne, przeistacza się w obojętną rutynę. Gdy dotarli do Barthill, kłopotliwy obowiązek był już wobec tego tylko dwoma niewyróżniającymi się punktami w schemacie nakreślonym na każdy jego dzień.

     Gustavo miał rację, mówiąc, że kiedyś przywyknie. Lubił tego chłopaka. Był co prawda nieokrzesany i pił zdecydowanie za dużo, ale miał serce do pomocy. Już pierwszego dnia zaoferował się pojechać wraz z nim na targ. Zapasy wymagały solidnego uzupełnienia, a sposobność ku temu nie mogła nadarzyć się lepsza. Rodon domyślał się, że za propozycją kryje się dodatkowy cel, taki jak na przykład rozeznanie się w kwestii okolicznych tawern, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało. Poznawanie nowego miejsca z kompanem u boku było bezpieczniejsze, zwłaszcza dla osoby wychowanej w malutkiej mieścinie.

     Barthill witało przyjezdnych szerokimi, brukowanymi ulicami. Stukot końskich kopyt uderzających o barwne kamienie odbijał się echem od wysokich, murowanych domów, poprzeplatanych sklepikami, tawernami i budynkami należącymi do przeróżnych rzemieślników. Wzdłuż osłoniętych kratownicą rynsztoków posadzono drzewa i kwiaty. Z donic pod niektórymi oknami zwieszały się czerwone pelargonie i fioletowa lawenda. Patrząc na ogólny porządek, schludne uliczki i zadbane domy, nie chciało się wierzyć, że w mieście tym odnotowywało się rocznie więcej przestępstw niż w pozostałych wielkich miastach królestwa razem wziętych. Na głównym rynku, ponad dwupiętrowymi gmachami górowała postawiona z czerwonej cegły siedziba władz. Chorągwie wyobrażające ogiera toczącego koło łopotały na jej strzelistym dachu. Dwie ulice dalej mieścił się rozległy targ przesycony przeróżnymi zapachami, głośny od pokrzykiwań kupców. Żal mu było opuszczać to miasto po dokonaniu wszystkich sprawunków, ale wiedział doskonale, jak niebezpieczne stawało się nocą. Zwłaszcza dla nieznających go obcych, z czym o dziwo zgodził się i Gustavo, być może zawiedziony zbyt szemraną, nawet jak na niego, klientelą tawern.

SZKARŁATNA CELAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz