(Synon)
Uhuu, uhuu - zahuczała napuszona płomykówka, gapiąc się wielki oczami na pełną tarczę księżyca, hojnie oblewającą, uszczkniętym od słońca blaskiem, obrzeża Synonu - rybackiej miejscowości położonej u wybrzeży Morza Wschodniego, której ostatnie zabudowania kończyły się wraz z linią ponurego, sosnowego boru. Spomiędzy gęsto rosnących drzew, dostrzec można było odległe światła, rozrzuconych bezładnie małych gospodarstw. W samym lesie ciemność przywodziła na myśl wnętrze kaflowego pieca. Ciężkie od igieł, grube gałęzie przepuszczały jedynie wąskie pasma księżycowej imitacji światła, ukazując niewyraźne fragmenty zamarzniętego poszycia. Śnieg w tej okolicy zniknął za sprawą kilku słonecznych dni, odsłaniając opadłe przez lata gałęzie, które sterczały teraz w mroku, niczym wystające spod ziemi smukłe, powykręcane palce wiedźmy.
Po skrytej w niegościnnej gęstwinie polanie, rozchodził się zapach gotowanego mięsa. W ustawionym na rozgrzanych węglach kotle, doprawione połówkami cebuli, owocami jałowca i suszonymi ziołami, dusiły się solidne kawałki świeżej dziczyzny. Dwaj mężczyźni pilnujący dochodzącej powoli strawy, pochylali się nad ogniem, aby ogrzać zmarznięte dłonie. Raz po raz któryś pociągał ze wspólnej butelki, napełnionej wątpliwej jakości alkoholem.
– Powiedz mi, Rodo. Źle ci było w tym Synonie, że postanowiłeś się do nas przyłączyć? – zapytał młodszy z mężczyzn, podając drugiemu butelkę. – Wydawało mi się, że tutejsi rybacy całkiem nieźle sobie radzą. Gdzie nie spojrzeć nowe łodzie, mocne sieci, a ich właściciele ubrani całkiem bogato. – Przerwał, aby odebrać butelkę od brodatego towarzysza. Pociągnął kolejny łyk mętnego trunku. – Naprawdę. Dawno nie widziałem takiej ilości ryby: świeżej... – Czknął. – marynowanej, suszonej. – Wykrzywił się, przywołując jakieś wspomnienie. – Choć prawdę powiedziawszy, za rybą nie przepadam. – Zerknął wyczekująco na Rodona, dając tym samym znać, że zakończył swój wywód.
– W tym właśnie problem – odezwał się brodacz, gestem odmówiwszy kolejnej porcji alkoholu. – Bo widzisz, Gustavie... Ryb w tym roku jest za dużo. Ceny straszliwie spadły i jeśli ktoś nie ma stałych odbiorców, a dotąd utrzymywał się z prostego, ulicznego handlu... – Westchnął ciężko. – Ech, szkoda gadać. Po prostu nie miałem innego wyjścia.
– Myślisz, że podjąłeś słuszną decyzję? Latem ceny mogą przecież pójść w górę i interes znowu się rozkręci. – Młodzian dopił resztki, po czym wierzchem dłoni otarł sobie usta. Rodon mu nie odpowiedział. Uznał więc, że mężczyzna faktycznie wyjścia nie miał. Postanowił zmienić temat. – Jesteś tu od dwóch dni, prawda? Już się chyba przekonałeś, że u nas jest... – Namyślił się, szukając odpowiedniego określenia. – dość specyficznie. – Uśmiechnął się tajemniczo, mierząc wzrokiem kompana. Do głowy wpadł mu pewien pomysł. Choć trafniejszym byłoby rzec, że myślał o tym jeszcze zanim zaczęli szykować jedzenie. Wpierw jednak musiał urobić sobie grunt, przed wprowadzeniem swojego planu w życie. Teraz okazja była ku temu idealna. Wstał, otrzepując zupełnie czyste spodnie. – Powiem ci, że nie widziałeś jeszcze wszystkiego. – Zaniósł się śmiechem, zataczając niepewnie do tyłu. Wpływ procentów na jego motorykę zaczynał być widoczny. – Co prawda poza porą wydawania posiłków, szef nie pozwala mi tam chodzić... No ale... – rzucił konspiracyjnie, mrugając okiem. Chwiejnym krokiem odstąpił od paleniska i machnął do starszego wiekiem mężczyzny, by poszedł za nim. Ten, woląc mieć na oku wstawionego, plotącego trzy po trzy młodziaka, który niechcący mógł narobić rabanu i wszystkich pobudzić, niechętnie ruszył za nim.
Zatrzymali się przy dużej, opartej na sześciu kołach konstrukcji, skrytej w cieniu starego wiązu. Drzewo wydawało się nagie, rosnąc pośród swoich iglastych braci. Na skraj obozowiska padało niewiele światła, głównie z płonącego pod kotłem ogniska. Mimo to, nietrudno było domyślić się, że owa konstrukcja była niczym innym jak klatką. I to nie byle jaką. Grube kraty umieszczono blisko siebie i solidnie przymocowano do blaszanej podłogi, skąpo przyprószonej słomą. Jej długość na oko można by ocenić na pięć, sześć metrów. Jedną trzecią jej powierzchni zajmowała solidna skrzynia z otworem wejściowym pozbawionym drzwi. Jaśniejsza, zrobiona zapewne z innego gatunku drewna ościeżnica, wyglądała jak rama czarnego niczym sadza obrazu.
– Tutaj szef trzyma swój największy skarb – pochwalił się Gustavo, podnosząc z ziemi długą tyczkę, służącą do badania głębokości strumieni. Czynność ta była niezwykle istotna podczas wypraw z wozami. Niejedni już stracili konie i dobytki, przeprawiając się na ślepo przez pozornie spokojne i płytkie potoki. Tymczasem Gustavo wsadził ją pomiędzy kraty, celując do wnętrza skrzyni. Dźgnął czerń kilka razy, wyraźnie natrafiając na coś kryjącego się w jej objęciach. – Wyłaź. Pokaż się nowemu kucharzowi. –Dźgnął jeszcze raz, wyraźnie poirytowany. – Tylko bądź grzeczny i go nie wystrasz.
Zaintrygowany Rodon przesunął się, by mieć lepszy widok. Spora część tyczki ginęła w nieprzeniknionym mroku. Chłopak chciał wyprowadzić nią kolejne pchnięcie, ale coś złapało za drugi koniec, odpychając go silnie do tyłu. Ze środka dobyło się dziwne, gardłowe warczenie. W prostokątnym otworze wejściowym dostrzegli niewyraźny odblask pary łypiących na nich z nienawiścią oczu. Rząd białych, wyposażony w ostre kły zębów, kłapną w kierunku Gustava.
Starszy mężczyzna cofnął się instynktownie.
– Co, do cholery?
– Cooo, cooo, co... Właśnie rzecz w tym, że nikt poza szefem nie wie co.
Młodzian, najwyraźniej przyzwyczajony do widoku czegoś, co skrywało wielkie drewniane pudło, zakręcił lekko kijem. Bardziej przejmował się tym, jak jego mały pokaz odbierze kolega, niż rozeźloną istotą. Zachowywał się tak, jakby zawartość skrzyni była po części jego własnością. Jego ekscytacja rosła na widok spanikowanej miny Rodona.
– No dalej! Wyłaź! – ponaglił istotę w klatce.
Warczenie przeszło w spontaniczne, pełne agresji pomrukiwanie.
– Nie każ nam czekać. – Chłopak zaczynał się niecierpliwić. – Zwykle wychodzi, jak mu się każe – wyjaśnił pobladłemu Rodonowi. – Z tym że zwykle – powtórzył, zwracając się do stworzenia – mam ze sobą tę fajną broń od Wilsona. Mam ją przynieść, żebyś w końcu stamtąd wylazł?
Na wzmiankę o broni klatka drgnęła. Zaczęła kiwać się nieznacznie na boki. Usłyszeli odgłos trzeszczącej blachy pod powolnie stawianymi krokami i subtelny akompaniament szeleszczącej słomy. Rodon aż przysiadł na widok stwora, który pojawił się za kratami.
CZYTASZ
SZKARŁATNA CELA
Fantasy"Nocą, gdy strugi deszczu lały się z nieba gęstą kurtyną, a zaciągnięte czarnymi chmurami niebo przecinały świetliste błyskawice, przez leśną drogę mozolnie przedzierały się potężne rumaki, z łoskotem ciągnąc za sobą rozchybotane wozy. Ich kopyta za...