Rozdział 14 (Część 1)

56 6 20
                                    


Hesarion (20 lat wcześniej) 


W jednym z doków portu w Hesarionie trwał rozładunek. Choć ukrop lał się z nieba, załoga uwijała się w pocie czoła, aby zdążyć z robotą przed nadciągającą nawałnicą. Po pochyłych, wzmacnianych żelaznym podbiciem trapach spuszczano wypełnione białymi wiórkami beczki. Opuszczonymi w innym miejscu stopniami, w pękatych, kamionkowych dzbanach znoszono sfermentowane kokosowe mleko, mające służyć za bazę pod produkcję słodkiego, mętnego alkoholu. Kawałek dalej, drewnianymi windami, obsługiwanymi na mocnych linach, spuszczano skrzynie wypchane włóknem pozyskanym z palmowych liści. Tego dnia, na ładunek składały się na same kosztowne towary, uważano więc aby ani jedna jego część nie wylądowała przypadkiem w słonych, przybrzeżnych wodach obmywających kamienne fundamenty nadbrzeża.

Kilku miejscowych robotników pomagało przeciągać skrzynie z windy na stały ląd. Chwytali je za nieduże dziury nawiercone na ściankach pod wiekiem i ustawiali na wozach, którymi te, wraz z oddelegowaną osobą miały pojechać dalej do stolicy. W Attali towar wymieniano na walutę, a za połowę jej wartości nabywano kolejne przedmioty handlu, które to z kolei miały popłynąć statkiem w drodze powrotnej.

 – Panie kapitanie! – krzyknął rudy robotnik z kraciastą chustką zawiązaną pod szyją. Zamachał rękami krzyżując je ponad głową. Próbował w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. W tłumie ludzi, między zwałami towaru, ciężko było bowiem się odnaleźć.

Kapitan Rashei podszedł do najętego na czas rozładunku pracownika portu.

– Co takiego się wydarzyło? – zapytał, zakręcając między palcami jeden z długich wąsów.

– Z jednej skrzyni coś cieknie.

Rudzielec wskazał na zwleczony z windy pakunek, przy którym zebrała się malutka kałuża bezbarwnej cieczy. Większość tajemniczej substancji, zdążyła wsiąknąć w rozgrzaną słońcem ziemię.

– Do tego strasznie z niej cuchnie – uprzedził, kiedy podchodzili bliżej.

Kapitan nachylił się. Utrzymując słuszny dystans, wciągnął w nozdrza nieprzyjemną, lekko kwaśną woń. Cuchnęło amoniakiem, zgnilizną i zapuszczonym wychodkiem.

– Śmierdzi pasażerem na gapę – zaopiniował. – Niech ktoś poda mi łom.

*

Nie minęło pięć minut, jak sprawnym ruchem podważono wieko. Gwoździe nie stawiały większego oporu. Wyglądało na to, że wbito je w drewno po raz drugi, celując w te same miejsca, z których ktoś wcześniej je wyciągnął. Oczom zgromadzonych, bo w międzyczasie, na wieść o pasażerze na gapę, wokół skrzyni zdążył zebrać się mały tłumek, ukazał się przykry widok. Miejsce palmowych włókien zajmowało wychudzone ciało chłopca. Najprawdopodobniej dziesięcio- może jedenastolatek, leżał zwinięty w pozycji embrionalnej ubrany w brudne od fekaliów szorty i poplamioną koszulkę. Na obciągniętym na wygiętych w łuk plecach materiale odznaczała się wyboista linia kręgosłupa, stawy kolan i łokci nienaturalnie mu odstawały, a policzki poszarzały i zapadły się. Chłopiec miał zamknięte, zaropiałe oczy i spękane usta, a wokół niego walały się resztki zgniłego chleba i warzyw tak zepsutych, że nie można było ich zidentyfikować. Ściany po wewnętrznej stronie umazane były moczem i odchodami o brzydkiej, niezdrowej barwie. Odór ze skrzyni bił niemiłosierny, toteż ludzie w pośpiechu zaczęli zakrywać nosy i usta.

– Łee. – Jeden ze stojących najbliżej mężczyzn z rezygnacją machnął dłonią. – Już piździet.

– Chyba nie żyje – odezwał się inny, stając na palcach, aby mieć lepszy widok na ciało.

SZKARŁATNA CELAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz