Rozdział 13

238 31 10
                                    



No, zaczęło się.

I było jeszcze gorzej niż mogłam sobie wyobrazić. Ares był trenerem z piekłarodem.

Nawet nie. Nie można było nazwać go trenerem. Trener zdziera na ciebie gardło, motywuje. A ten bóg wojny za każdym razem jak coś mi nie szło, zwalniałam tempo czy cokolwiek, to zamachał się na mnie kijem karnym.

Był zwykłym badylem ładnie ozdobionym. I cholernie twardym.

Tak, on był tyranem.

Jednak jedno trzeba było mu przyznać, wszystkie te niemożliwe dla człowieka ćwiczenia wykonywał ze mną.

Wspinał się razem ze mną po niesamowicie stromej ściance wspinaczkowej bez zabezpieczenia. Przepływał ze mną jezioro. Pokazywał w jaki sposób uderzać mieczem i jak go dobrze trzymać, co nie było wcale tak oczywiste.

Wszystkie te czynności wykonywał ze mną, dając mi wzór idealnego wykonywania ich.

A wszystkiemu przy okazji przypatrywał się Chejron, który zajął się moja teorią i wiedzą. Nie pisnął słowem nagany na moje zachowanie i przemilczenie faktu, że jestem bohaterem. Ale widziałam jego krzywą minę.

Przy okazji towarzyszyły mi też dodatkowo dwie osoby, z czego dodatkowo czasem Pol się pojawiał by się tylko trochę pośmiać i nażreć czekolady na moich oczach. Tak, bardzo wspierający ojciec.

Jednym z nich był Ikar, bo oczywiście odkąd jest w pobliżu mnie nie odstępował mnie na krok i dopingował jakby mu płacili za bycie moją cheelederką.

No i Chris. Myślałam początkowo, że przychodzi z ciekawością, albo by popatrzeć na swojego ojca, którego bardzo rzadko widywał.

Jednak nie. Dowiedziałam się trzeciego dnia mojego treningu, kiedy odważył się zapytać:

– Też mogę?

Miał na myśli czy może dołączyć do mojego treningu. Spojrzałam na niego z niedowierzeniem, cała w błocie, bo ten potwór kazał mi się czołgać niemal kilometr. Kilometr! W wojsku mają 100 metrów! Ja miałam chyba trening dla Pudzianów.

Ares spojrzał na niego tak dziwnie. Jakby jasno mówił że nie da rady, że ten trening nie jest dla niego, ale ostatecznie odpowiedział:

– Możesz się sprawdzić.

I czwartego dnia trenowałam z Chrisem.

Bieg, pływanie, łucznictwo (w którym byłam chujowa i dostałam porządnie w łeb od tej karnej pałki), szermierka i co ciekawe, wspinanie się na drzewo.

Chrisowi było ciężko. Bardzo ciężko, co było dziwne. Był bardziej wysportowany ode mnie. Ale chłopak nie wyrabiał.

Podczas biegu na kilkanaście kilometrów, które liczył tylko Ares, zrzygał się w krzaki, pływanie poszło mu lepiej, ale zaginął gdzieś pod koniec, a ja już myślałam że się utopił, aż Ares nie wyciągnął go z zarośli, łucznictwo było dla niego łatwe, ale po wystrzeleniu paru dziesiątek, nie mógł ruszać ramionami ze zmęczenia. A szermierka?

Miał podstawy, robił co mu kazał Ares. Jak dla mnie było w porządku, w każdym razie lepiej niż ja, która dopiero raczkowała. Ale to twarz, chłód jaki emanowała Ares zniechęcała nawet mnie, a co dopiero jego syna.

Nie krzyczał na niego, nie mówił że robi coś super, chujowo, nie komentował złośliwie. Na końcu skomentował tylko:

– Dobrze się uczyłeś. Tego się spodziewałem. To wystarczające.

A ja nagle poczułam że to obelga. Chris chyba poczuł to samo bo następnego dnia przyszedł tylko popatrzeć.

Ares nie chciał go trenować. On chciał sprawdzić poziom swojego syna do mojego.

Chejron po kolacji wyjaśnił mi, że Ares nie zniży się do tego by trenować nie–bohatera. Robi ten jedyny wyjątek tylko dla mnie, bo wie że może oczekiwać ode mnie niemożliwego. Przekroczenie limitów i zaskakiwanie go.

Po swoimi człowieczym synu nie mógł tego oczekiwać.

To było... Całkiem przykre. Aż mi się zrobiło szkoda Chrisa, naprawdę.

Dziewiątego dnia Ares zarządził pieszą wędrówkę. Ale to nie był zwykły treking. O nie. Na sobie miałam plecak o swojej własnej wadze. Wyglądałam jak żółw, ale nie dałam satysfakcji Aresowi, że ciągnie mnie do tyłu o nie dałam sobie na chwile słabości. Gdyby upadła do tyłu to sama już bym nie wstała. Wybrał kamienną, prowadzącą cały czas w górę ścieżkę.

Ot taki spacerek.

Tym razem Chris sobie odpuścił, choć przecież mógł iść bez ciężaru. Jednak wcale mu się nie dziwiłam. Tez bym został w domku, a nie łaziła po lesie pełnym pająków i o temperaturze podobnej do tej w piekle.

Chejron był przyzwyczajony do wędrówek i kochał las, więc stwierdził że z chęcią się z nami przejdzie. Poza tym, weszliśmy do lasu. Do lasu który był mroczny i zdecydowanie cos w sobie kryl. Czułam jego niepokoju kiedy Ares zakomunikował nasz plan na następny dzień.

– Jesteś pewny?

– A czy ja kiedykolwiek nie byłem? – zapyta wulgarnie.

Miałam złośliwość na końcu języka, ale się powstrzymałam, bo chciałam w spokoju zjeść kolację i nie dostać kijem.

Wyszliśmy o świcie i szliśmy nieprzerwanie aż do obiad. Słońce piekło, ale nie doskwierało mi to tak bardzo. A to ze względu na pewną przylepę.

Ikar zdecydował się do nas dołączyć. Ale nie szedł razem z nami. On głownie leciał, dość nisko, dokładnie nad moją głową dając mi cień.

Ikar był jaki był, ale doceniałam te drobne bezinteresowne gesty z jego strony.

W końcu Ares zarządził postój, a ja natychmiast padłam na ziemię i oparłam się o pierwszy lepszy konar drzewa.

– Wyglądasz dobrze– usłyszałam obok siebie.

Spojrzałam na skrzydlatego strasznym wzrokiem i chwyciłam ta wodę, która mi podawał.

Byłam spocona, zdyszana i czerwona jak burka. Do tego pobita i posiniaczona. Jak mogłam wyglądać dobrze?

Jednak pijąc  łyk wody, uśmiechnęłam się idiotycznie.

To chyba był komplement, prawda?

Piłam dość długo, by w końcu zniwelować uśmiech i nie ukazać go wlepionego we mnie Ikarowi.

Jednak ten moment, który doprowadził do drgnięcia mojego chłodnego serca przerwał ryk.

Mrożący krew w żyłach ryk. 

Boski IdiotaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz