Mój długi Andrzej

32 3 27
                                    

Zimny wiatr chłostał po gębie i wyciskał łzy z oczu. Albert powinien wziąć to pod uwagę, zanim wdrapał się na szczyt mamuciej skoczni w Bad Mitterndorf o czwartej nad ranem. Ale nie wziął, bo w ogóle niewiele ze sobą wziął. Żałował tego gorzko, stojąc na wysokości belki startowej z założonymi rękami.

- Ale jesteś purpurowy. - wytknął mu Duch z Sundarbanów bez szczególnej troski. Wisiał nad schodkiem w pozycji siedzącej i oglądał sobie paznokcie. - Już zapomniałem, jak szybko marzną żywe flaki.

Oblech wywrócił oczami. Cholera jasna, ależ miał okrutnie zdrętwiałe policzki.

- Nie pomagasz. - powiedział niewyraźnie.

- Nie próbuję. - żachnął się Angelo. - Jeszcze czego. Ale ja na twoim miejscu wdziałbym jakąś kominiarkę.

- Kominiarki są strasznie dramatyczne.

- Chyba nie bardziej niż martwica tkanek miękkich. - spojrzał na niego z ukosa. - Odmrożenia i te sprawy.

- Kominiarka została w domu. Staś przywiezie ją dzisiaj razem z trąbką.

Duch pokręcił głową z kwaśną miną. Ani przez chwilę nie udawał, że nie gardzi jego towarzystwem.

- Nie przygotowałeś się.

Nie ważne, jak zimnym draniem by nie był, tym razem miał rację po swojej stronie. Albert żałował, że nie może zmacać mu za to żeber.

- No nie.

- Tak to właśnie wygląda, kiedy porywasz się z motyką na słońce. - Angelo odrzucił strąk włosów za ramię. Spojrzał na olbrzymi zeskok, jakby zjadał takie na śniadanie. - Po co my tu właściwie przyszliśmy?

- Na rekonesans. - odparł zadumany oblech. - Na rozeznanie terenu.

- Ciekawe. - jego partner w zbrodni przyjrzał się całej konstrukcji okiem krytyka. - Moim zdanim to wygląda jak zrobione w piątek wieczorem w Meksyku. Przez ziomków którzy chcą iść na imprezę.

- Może, ale chodzi mi raczej...

Nie dokończył, bo kątem oka ujrzł punktowe światło daleko na dole. Wyglądało jak mignięcie lampy błyskowej, wycelowanej prosto w nich. Zjeżył się na samą myśl, odwrócił się na pięcie i zaczął wchodzić po schodkach.

- Kontynuujemy tę rozmowę w wieży. - poszukał w kieszeni wytrycha do drzwi. Nie sprawdził, czy Duch za nim podąża. Równie dobrze mógł porozmawiać sam ze sobą, byle jak najszybciej zejść podglądaczowi z oczu. - Bycie bezlitosnym chujem jest strasznie męczące. Chyba przejdę na emeryturę.

***

Graham próbował nie myśleć o bólu pleców, kiedy gapił się na ledowy zegarek nad głową kierowcy. Wyświetlał piątą zero dwa, trzydziestą siódmą godzinę podróży. Czwartą bez postoju. Paskudną, ale nie najgorszą ze wszystkich.

Siedział na cetralnym z tylnych siedzeń, więc miał prawo czuć się panem tego maleńkiego busa. Zamiast tego czuł się wyciągnięty z paszczy aligatora. Po jego prawicy istniał Szczota, który wegetował półprzytomnie z poduszką w kwiatki na kolanach. Według planu mieli być tu sami, ale wyszło jak wyszło i zostali otoczeni z każdej strony.

Pierwszą dodatkową chętną była Gryzelda. Dołączyła do wycieczki z misją polowania na autografy. Tym razem była lepiej przygotowana niż w klubie i nie stanowiła zagrożenia dla niczyjej garderoby. Zajęła miejsce po drugiej stronie Coxona i doprowadzała go do szału perfumami o ostrym zapachu cynamonu.

Dowiedziawszy się o dodatkowej pasażerce, holenderski notariusz zatroskał się o bezpieczeństwo interesu kuzyna. A przynajmniej tak się tłumaczył, kiedy nalegał na zabranie się z nimi. Możliwe, że miał jakieś ukryte motywacje, ale Graham już w to nie wnikał. Nie odezwał się słowiem, kiedy Holender wepchnął się pod prawe okno.

Zima, a życie jest szorstkieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz