Graham znów siedział w wieczornym autobusie, ale tym razem zmierzał do konkretnego celu - domu swojej matki. Czuł się tu inaczej, niż jeszcze dwa tygodnie temu. Po rozstaniu autobusy były jego oazą spokoju, ale teraz wydawały mu się jakieś nieuporządkowane.
Wiele się zmieniło. Ogromny srebrzysty pojazd został zastąpiony starym gruchotem w chmury, w którym nie zamykały się tylne drzwi. Kierowca zapuścił koper pod nosem i jechał w polówce z krótkim rękawem, ignorując mróz. Dariusze jakimś cudem wytrzeźwieli, a staruchy pozabierały torby z siedzeń. To wszystko dawało Coxonowi do zrozumienia, że stypę po zerwaniu ma już za sobą i czas rozpocząć nowy rozdział. Lub nowy oddział. Zależy, czy kwestia Alberta zaprowadzi go do wariatkowa, czy też obędzie się bez takich.
Brakowało jeszcze jednego stałego klienta tej firmy transportowej. Jake nie zajmował tyłów, jak to miał w zwyczaju i twerker nie mógł ocenić, czy jego rozciągliwość uległa zmianie. Spędzał weekend u przyjaciela z dzieciństwa, obecnie kulturysty i byczka z siłowni, Milo. Wspólnie świętowali urodziny Szczoty, zgodnie z obietnicą z Innsbrucka, pewnie chlając na potęgę szmatławe samogonki.
Graham wzdrygnął się na wspomnienie obrzygliwego indcydentu z nocy w klubie. Został raz zaproszony do Milo na parapetówkę, ale odmówił. Ten chłop nawet nie miał podłogi w domu, a on nie był gotów spać na gołej ziemi w otoczeniu mięsistych meneli. Nie wiadomo, czy cokolwiek by z niego zostało, gdyby odpadł jako pierwszy. Ale Jake był bardziej zahartowany w alkoholowych tematach. Powinien wyjść z tego na własnych nogach.
Coxon dostał SMSa. To Manuel życzył mu dobrej nocy. Sam był na stypie po pogrzebie Graneruda, skokczka, który tak niefortunnie przygrzmocił w zeskok Bergisel. Obiecał zdać mu relację nazajutrz, bo sam wcale się nie nudził. Twerker westchnął. Wszyscy wokół mieli życia pełne wrażeń, a on jechał sobie do starej, porozmawiać o połamanym doktorze.
Tym razem wysiadł przednimi drzwiami. Nie chciał, aby podły cham za kółkiem umyślnie przeoczył jego dzwonek. Rodzinny dom twerkera znajdował się tuż obok przystanicy. Matka i tak wyszła mu na spotkanie.
- No wreszcie. - powiedziała w ramach powitania, kwasowa jak zwykle. - Dłużej zwlekać się nie dało?
- Przecież nie strzelę autobusiarza biczem, żeby go popędzić. - odciął się Graham, kiedy wchodzili do salonu. Na małej sztucznej choince nadal wisiały te same podłużne cukierki, co piętnaście lat temu. - Miałem przyjechać wczoraj, ale nie było cię w domu.
- Dobra, koniec gadki-szmatki o dupie Jasia. - stara agresywnie postawiła przed nim filiżankę herbaty earl grey bez cukru. Odkąd dostała karnet na pilates dla seniorów, była prawdziwą żmiją. - Gadaj, po jaką cholerę szlajałeś się w weekend po austriackim kurorcie.
- Chciałem sprawdzić, czy jestem mądrzejszy niż Turniej Czterech Skoczni. - odparł Coxon wymijająco. Nie chciał się spowiadać matce ze szczegółów wycieczki.
- Oczywiście, że nie jesteś. Wystarczyło zapytać, to byś się dowiedział.
- Już trudno, czasu nie cofnę. To co z tym lekarzem?
Stara pociągnęła łyk naparu, jakby musiała się przygotować. Szykowała pewnie jakiś tasiemcowy wywód.
- Doktor Ignacjo jest w paskudnym stanie. A jeśli on kopnie w kalendarz, ty odejdziesz razem z nim, Graham.
Zapadła cisza pełna nie wiadomo czego.
- Ale że co?
- Wasze życia są ze sobą splątane. W poprzednim wcieleniu byliście tą samą osobą. Jesteście przeznaczeni, żeby umrzeć na raz. Ignacjo chciał to zmienić. - ostatni raz zamieszała herbatę i złamała łyżeczkę. - Gdybyś na tamtym bilansie łyknął centymetra, teraz nie byłoby problemu.
CZYTASZ
Zima, a życie jest szorstkie
TerrorKrzysiek zamykaj te drzwi. Uwaga: Fan(?)fik zawiera opisy śmierci, twerkowania, obcowania zmarłych i jazdy autobusem w godzinach wieczornych. (Lista może ulec aktualizacji) Miejsce akcji? Nie. Zaginamy czasoprzestrzeń. TO JEST NAJBARDZIEJ PASKUDZIST...