Zbliżają się.
Unoszą łeb.
Węszą dokoła.
Chcą poczuć krew.
Nasycić się.
Ciało rozszarpać.
Wyrwać trzewia.
Pożreć cię.Transylwania, okolice miejscowości Marerău, rok 1723.
Silny wiatr bezlitośnie smagał twarz jeźdźca, zrzucając z jego głowy czarny kaptur I rozwiewając długie, srebrne włosy. Intensywne opady śniegu w znacznym stopniu ograniczały widoczność, lecz mężczyzna nic sobie z tego nie robił, mknąc przed siebie poprzez ciemność nocy, co jakiś czas popędzając swojego rumaka. Większość ludzi w tej sytuacji już dawno mogłaby zabłądzić pośród nocy i zwyczajnie się wyziębić, ale Kozma nie był zwykłym człowiekiem. Kozma był wampirem, więc jego wzrok bez najmniejszych problemów radził sobie z mrokiem, a niska temperatura nie robiła na nim żadnego wrażenia.
Po niespełna trzydziestu minutach jazdy wampir zeskoczył z konia i pognał w kierunku górującej nad miasteczkiem posiadłości. Z hukiem otworzył drzwi wejściowe, przebiegł hol i wpadając do salonu, rzucił się na kolana, niemal dotykając twarzą podłogi.
— Panie mój! — zawołał, gdy kilku mężczyzn przerwało dyskusję i podniosło ku niemu wzrok. — Udało się nam ich wytropić. Wrócili, są w lesie, cała wataha, kilkadziesiąt osobników, w większości już przemienieni — mówił szybko, nie podnosząc głowy ani spojrzenia.
— Jena? — znad stołu warknął wysoki mężczyzna o kasztanowych włosach.
— Jest z nimi — oznajmił posłaniec, a przywódca grupy pokiwał głową z zadowoleniem.
— Dobrze się spisałeś. Odpocznij i przygotuj się do walki — rzucił neutralnym tonem, po czym pstryknął palcami i wskazał jednego ze swoich rozmówców. — Jedź do miasta i każ przygotować się naszym ludziom. Za godzinę mają być w pełni gotowi do drogi — rzekł, zachowując przy tym kamienny wyraz twarzy i zupełnie obojętny ton. Jego podwładny skinął kilkukrotnie i bez słowa ruszył do wyjścia.
— Panie? — jeden z mężczyzn rzucił pytająco, gdy rudowłosy odstąpił od stołu.
— My również wyruszamy. Wysokiej radzie nie wypada się przyglądać, gdy jej ludzie idą w bój, który może zakończyć wojnę — stwierdził stanowczym tonem, a jego towarzysze natychmiast popali ten pomysł, choć oczywiste było, iż ich aprobata nie jest szczera. — Rozchmurzcie się, zacni panowie! — zagrzmiał. — Dziś wyplenimy w końcu wilcze ścierwo z naszych ziem raz na zawsze! — w odpowiedzi zabrzmiało kilka głosów:
— Śmierć wilkołakom!
— Chwała rodowi Constantinów!Lucian Constantin cwałował na przedzie grupy złożonej z tuzina wampirów oraz niemal pięćdziesięciu zbrojnych mężów, przedzierając się przez ciemność i padający śnieg. Byli blisko, bardzo blisko. Gdy w pewnym momencie rozległo się straszliwe wycie, jeźdźcy nico zwolnili i rozpierzchli swe szyki, by nie pozwolić się otoczyć nadchodzącym przeciwnikom. Wycie stawało się coraz głośniejsze i nie ulegało wątpliwości, iż to za sprawą wielu gardeł. Gdy podległa Lucianowi grupa zbliżyła się do formacji skalnej, wówczas zewsząd wyskoczyły liczne wilkołaki i rozpętało się prawdziwe piekło. Srebrne miecze zaiskrzyły, potworny ryk rozdarł niebo i pierwsza krew splamiła otuloną białym puchem ziemię. Szybko okazało się, że drużyna Luciana miała przewagę liczebną, lecz w bezpośrednim starciu jeden człowiek wyposażony nawet w najlepszy srebrny miecz nie mógł równać się z wilkołakiem. Gdy Constantin wbił swoją broń głęboko w pierś szarżującej na niego bestii, co zmusiło go do włożenia odrobiny wysiłku, by ją odzyskać, omiótł wzrokiem pole bitwy i uświadomił sobie, że żadna ze stron nie przechyliła jeszcze szali zwycięstwa na swoją stronę. Jego nieuwaga trwała zaledwie kilka sekund, lecz tyle wystarczyło, by jeden z przemienionych stworów zdążył do niego dotrzeć i powalić na ziemię konia wampira. Ten jednak nie pozwolił się przygnieść i w mgnieniu oka zmienił swoją postać w coś nasuwającego na myśl chmarę nietoperzy, by po chwili zmaterializować się za plecami jednego z wilkołaków i płynnym ruchem zatopić ostrze w jego ciele. Inne wampiry również zeskoczyły ze swoich wierzchowców i śmigały teraz w powietrzu, skutecznie atakując z zaskoczenia swoich wrogów. Użycie wampirzych mocy było tym, co ostatecznie zadecydowało o wygranej. Po kilkunastu minutach żaden wilkołak nie ostał się na nogach, a śnieg wpił tyle krwi, że okoliczna ziemia przyjęła w lwiej części barwę ciemnej czerwieni. Grupa Luciana również odniosła straty, lecz poza jednym wampirem w całości stanowiły one ludzi.
— Trzech naszych wciąż żyje, ale odnieśli ciężkie rany! — zawołał jeden z nich, schylając się nad krwawiącym towarzyszem.
— Dobić ich. Nie możemy ryzykować przemiany — rozkazał obojętnie Constantin, przechadzając się między trupami i intensywnie szukając czegoś wzrokiem. — Spalić ciała. Wszystkie — dodał, przystając i kierując wzrok w stronę skał. Jak na zawołanie z groty wyłoniła się kobieta odziana w zwiewną suknię.
— Jena — zawołał Lucian i w spokoju wyczekiwał, aż ta zbliży się do niego na tyle, by móc swobodnie z nią porozmawiać.
— Lucianie — odparła, skinąwszy delikatnie głową.
— Wataha walczyła bardzo dzielnie — oznajmił ściszonym tonem, by jego słowa nie dotarły do żadnego ze współtowarzyszy.
— Udało się wam jednak wyrżnąć wszystkich — rzuciła z odrazą, lecz nie zdawała się zaskoczona przebiegiem wydarzeń.
— Doskonale wiedziałaś, że tak to się skończy. No ale udało im się zabić jednego z naszych krewnych — rzekł obojętnie.
— I wielu podległych ci wojowników, jak widzę — stwierdziła, omiatając wzrokiem okolicę.
— To żadna strata, jutro zastąpię ich nowymi — zakomunikował pewnie i westchnął, wbijając wzrok w swoją rozmówczynię, co jasno dało do zrozumienia, że swobodna wymiana uprzejmości dobiegła końca.
— Przekonałam ich, by tutaj wrócili, pozwoliłam się znaleźć twoim zwiadowcom i nie wzięłam udziału w walce. Zrobiłam wszystko, co poleciła mi Jekaterina — mówiła szybko, a w jej głosie słychać było teraz wyraźnie strach.
— Zgadza się — potwierdził Lucian i przez chwilę panowała cisza. — Ile ich tam masz? — rzucił, kiwając głową w kierunku jaskini.
— Czwórkę — odpowiedziała natychmiast.
— Czwórkę — mężczyzna powtórzył z namysłem. — Jedno jest twoje, prawda? Inaczej byś nie poświęciła całej watahy, aby je chronić — kobieta spuściła wzrok i początkowo milczała.
— Dopełniłam swojej części umowy, Lucianie. — Pozwól nam odejść i przestań tropić jak zwierzynę — zażądała, wbijając w wampira nienawistne spojrzenie, a ten parsknął i pokręcił głową.
— Chłopiec czy dziewczynka? — rzucił ostro, odwracając spojrzenie od twarzy Jeny.
— Lucianie... — zaczęła, a jej ton przybrał teraz błagalną nutę.
— Chłopiec czy dziewczynka? — powtórzył, podnosząc głos.
— Dziewczynka — odparła płaczliwie, a wampir znów pokiwał zwieszoną głową z niezadowoleniem.
— Nie rób tego — poprosiła.
— Nie mam wyboru — rzekł ze smutkiem.
— Nie! — wrzasnęła i rozłożyła ręce, zagradzając wampirowi drogę.
— Ty możesz odejść — rzucił, samemu nie ruszając się z miejsca.
— Czyli przez jakąś starą bujdę o córce wampira i wilkołaka zabijesz własną siostrzenicę? — zawołała, zwracając w końcu uwagę towarzyszy Luciana, ten jednak uniósł dłoń, sygnalizując im, by się nie zbliżali.
— Takie przepowiednie mają wielką moc, Jeno. Przecież wiesz o tym doskonale — powiedział spokojnie i znów skupił spojrzenie na kobiecie.
— Tak? — spytała, powstrzymując łzy i cofając się w stronę jaskini.
— Jeno... — zaczął, wziąwszy głębszy oddech, lecz wtem wampirzyca gwałtownie się odwróciła. W jednej dłoni trzymała złoty sztylet zdobiony rubinami, druga zaś ociekała świeżą krwią i gdy tylko Jena ją uniosła, wyrosła przed nią potężna ściana szkarłatnego światła, rozdzielając rodzeństwo.
— Tak wierzysz w te wszystkie proroctwa, tak? — warknęła, szczerząc zęby. — No to proszę bardzo! — wykrzyknęła i wyrecytowała:
CZYTASZ
Wednesday: The Shadows of the Future
Fiksi PenggemarPrastare wampiry, tajemnicze upiory, niejasne proroctwa, potworne klątwy, makabryczne wizje i seryjny morderca - z tym wszystkim Wednesday Addams zmierzy się w pierwszym tomie serii Czarnej Róży. Gdy rozpoczyna się kolejny semestr nauki w Akademii...