Rozdział 23

3 1 0
                                    

Tymczasem Anna z Zającem dotarli do Czarnogłazu. Od wschodniej strony nie różnił się zbytnio od innych wsi w tych okolicach, jednak od strony kopalni tłoczyło się nagromadzenie skleconych naprędce budynków: dwa sklepy, jakieś magazyny i oberża. Tam weszli. Również od wewnątrz była obskurnym barakiem. Przy jednym stole siedzieli mężczyźni w tanich, brudnych, granatowych mundurach, przy drugim uzbrojeni po zęby cywile. Wszyscy byli już podchmieleni. Anna udając przestrach cofnęła się lekko. Zając zatrzymał się udając wahanie.

- Tak? - podszedł do nich oberżysta.

- My właściwie nie chcemy niczego zamówić... - zaczęła Anna.

- Szukamy pracy – włączył się Zając.

- Skąd jesteście?

- Ze Zrzeszenia - odparł Zając. - Chcieliśmy się nająć do pracy w polu.

- Tamci panowie wam pomogą.

Oberżysta wskazał grupę zbirów, nie próbując nawet ukryć sarkazmu.

- Te, a dlaczego nie my? - zaprotestował jeden z żołnierzy.

- Bo to nasz teren - odburknął szef zbirów.

- Uważaj, Ryba - odezwał się inny żołnierz w nieco porządniejszym mundurze oficera. - Tolerujemy was, bo jesteście przydatni, ale nie przeginaj. Tych dwoje bierzemy sami.

- Potrzebujecie ludzi do pracy w polu? - Zając udał zdziwienie.

- W kopalni.

- Ale myśmy nie chcieli pracować w kopalni - jęknęła Anna z nutką paniki w głosie.

- Jak będziesz miała szczęście, słoneczko, możesz awansować - rzucił inny żołnierz. Odpowiedział mu chóralny rechot z obu stołów.

Jak przepowiedział Zając, odebrano im wszystko, co mieli przy sobie. Stali nadzy w niewielkiej sali wyciosanej, jak wszystko tutaj, bezpośrednio w czarnej skale. Anna myślała, że nie wstydzi się rozbierać, ale wśród lepkich spojrzeń i obscenicznych komentarzy dozorców powróciły tamte wspomnienia.

- Podobno macie jakąś kobietę. - Do sali wszedł człowiek w cywilnym ubraniu. Obejrzał Annę krytycznie.

- Nie - mruknął przez nos i wyszedł. Na szczęście okazała się zbyt brzydka.

O dziwo, oddali im ich własne ubrania (pewnie uznając, że i tak nic nie są warte) i poprowadzili źle oświetlonymi chodnikami do hali, skąd wydobywano kamień. Mężczyźni rozebrani do pasa kuli, kobiety ładowały odłamki na wózki. Wszyscy od stóp do głów pokryci byli czarnym pyłem. Spływający po skórze pot zostawiał jaśniejsze smużki. Od czasu do czasu ktoś ocierał z twarzy kurz ukazując trupią biel pod spodem. Wszędzie stali dozorcy z batami. Jeden z nich podszedł teraz do nich, dając znak eskorcie, że może już odejść. Podprowadził więźniów do jednej ze ścian, z której sterczało matowe, szare wybrzuszenie. Podniósł leżący pod ścianą kilof.

- Robisz tak - powiedział do Zająca, odłupując kilofem spory kawał czarnej skały w bezpiecznej odległości od wybrzuszenia. - A jak widzisz coś takiego - wskazał wybrzuszenie, - to nie kujesz dalej, tylko wołasz któregoś z nas. Rozumiesz? Nie wolno ci kuć dalej. Nie wolno ci tego dotknąć. Rozumiesz?

- Tak.

Dozorca uniósł bat.

- Tak, panie.

Teraz zaprowadził ich do pomieszczenia z narzędziami. Zającowi kazał wziąć kilof a Annie coś w rodzaju drewnianych taczek, które toczyły się ciężko z żałosnym skrzypieniem. W końcu pokazał im miejsce, gdzie mają pracować.

Biały SmokOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz