Arystokrata 4

115 8 0
                                    


Robert spojrzał na elektroniczny zegar na ścianie. Było dobrze po północy, a on ciągle siedział w biurze w suterenie. Nieprzeniknione podziemia stały się jego domem; azylem, w którym nie musiał niczego udawać ani niczego nikomu udowadniać. W tym miejscu znajdował wszystko, czym żył od jakiegoś czasu. Tutaj znajdowało się główne centrum zarządzania i tu nie niepokojony przez klientów, w większości zblazowanych perwersów, mógł oddawać się wszelkim przyjemnościom. No, przyjemności i popierdolony świat – tylko to mu zostało. Pieprzyć to wszystko! Nalał sobie wódki do szklaneczki i wypił jednym haustem, lekko się przy tym krzywiąc. Alkohol – jego wierny przyjaciel. Teraz już jedyny...

Był tak bardzo zmęczony – zmęczony beznadziejnym życiem. Cholerne piętno ich rodziny, pieprzona arystokracja z dziada pradziada. W tym domu nikt nigdy nie był szczęśliwy, a chyba nawet normalny. Zawsze liczyło się tylko dobro interesów, za wszelką cenę. Przodkowie Marty i Roberta z pokolenia na pokolenie mozolnie gromadzili fortunę, stając się jedną z najbardziej wpływowych arystokratycznych rodzin, a ich dwoje, jedynych spadkobierców nazywano szczęściarzami. Bzdura! Totalna bzdura! Pieprzyć takie szczęście... Chociaż Marta może i była szczęśliwa; wyrwała się z tego miejsca i nie przesiąkła do końca aurą domu... Czy była inna? Czy potrafiła wyłamać się z ustalonych w klanie wieki temu zasad, które czyniąc ród Raysów potężnym, unieszczęśliwiały jego członków? Była pierwszym żeńskim potomkiem, takim małym klejnocikiem w ciężkiej i mrocznej koronie Raysów. Wszyscy ją ubóstwiali, ale on chyba najbardziej. Dla ukochanej siostry zrobiłby wszystko. Nigdy nie zapomni też słów dziadka sprzed lat, które wtedy jeszcze nie były dla niego zrozumiałe. Wypowiedział je pewnego letniego popołudnia, kiedy wraz z ojcem stali na rozległym tarasie, z rozbawieniem obserwując jej zmagania z niesfornym kucem, który nie chciał przeskoczyć przez niewielki parkan z żywopłotu na wypielęgnowanym trawniku, pośród klombów żółtych róż. Najeżdżała na przeszkodę kilkanaście razy i za każdym razem mały srokaty konik, z właściwym swej rasie uporem, w ostatnim momencie najazdu zatrzymywał się przed przeszkodą lub odskakiwał w bok. Marta z takim samym zaparciem, klepiąc małą rączką konika po szyi, aby uspokoić znarowione zwierzę, robiła nawrót i najeżdżała od nowa. Historia się powtarzała, czasami dochodziło do tego widowiskowe wyrzucenie z siodła przez szyję wierzchowca, które absolutnie nie zniechęcało młodziutkiej amazonki, a wręcz jakby dopingowało. Nie przyjmując pomocy od towarzyszącego jej niewolnika, sama wdrapywała się na siodło i zaczynała manewr od nowa. Długo trwało, zanim przekonała kuca do pokonania przeszkody, ale gdy już to nastąpiło, nie żałując srokaczowi pieszczot, odjechała w stronę stajni, pozostawiając za sobą zmaltretowany małymi kopytkami trawnik.

– Moja krew! – Klasnął w dłonie ich ojciec, zadowolony z córki i położył rękę na ramieniu syna. – Udane mam dzieci.

Gdy Marta zniknęła za drzewami, dziadek odwrócił się w ich stronę. Pamięta do dziś jego poważną minę i skupione na ojcu oczy o barwie chłodnej stali.

– Dbajcie o to dziecko jak o skarb największy. – Słowa starego mężczyzny, ciężko wspartego na lasce, zabrzmiały niepokojąco. – To jest krew z krwi naszej starożytnej i nigdy nie chciej stanąć przeciw niej.

– Co też ojciec opowiada – żachnął się Robert Rays senior. – To mała dziewczynka, która niczego świadoma jeszcze nie jest...

Zirytowany starzec, przerwał mu w pół zdania i uderzył laską, zakończoną metalową końcówką, w tarasową płytkę, aż ta pękła na kilka części.

– Ślepy i głuchy, jak zawsze! – mówiąc te słowa do syna, skierował się w stronę wnuka: – Przekleństwo naszego rodu działa – co jedno pokolenie zbuduje, drugie zrujnuje! Nadzieja w moich wnukach.

ArystokrataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz