Arystokrata 26

63 5 0
                                    


Robert pociągnął spory łyk alkoholu, czując delikatne pieczenie na języku. Przełknął i wierzchem dłoni obtarł usta, delektując się błogim ciepłem rozchodzącym się po trzewiach. Znów zaczynał trzeźwieć... Kolejny raz tego wieczoru. a to nie był dobry znak. Na trzeźwo funkcjonować już od dawna nie miał odwagi. Obserwował beznamiętnym wzrokiem formowanie się kolumny aut ciężarowych i terenowych. Nigdzie nie dostrzegł zarządcy. Martin z jakichś powodów ociągał się, chociaż jasno dał mu do zrozumienia, że od decyzji Raysa nie ma odwołania.

Przez skórę czuł, że stary wyga domyślał się powodu posłania go na dzielnice. Robert rozumiał obiekcje starego i każdy, kto znał Shlazinga, zdawał sobie sprawę, z jaką niechęcią udawał się na Północ. Niewolnictwo dla tego świetnego szkoleniowca stanowiło zło konieczne. Młody arystokrata orientował się, że problemy Martina z akceptacją brutalnej rzeczywistości wynikały z błędu, jaki popełniał, szkoląc sługi. On widział w nich ludzi od początku do końca i nie mógł się pogodzić z tym, że niewolnictwo to system nierozerwalnie związany z okrucieństwem. Tak było, jest i tak będzie, czy się to komuś podobało czy nie. Najzabawniejszy w tym żarcie losu był fakt, że Shlazing okazał się najlepszym szkoleniowcem w całej historii domu Rays. Potrafił, jak nikt inny, wyłuskać wśród roboli i średniaków prawdziwe klejnociki; wydobywał z nich to, co wydawałoby się bezpowrotnie stracone. Posiadał intuicję i empatię na wystarczającym poziomie, aby układać najlepszych niewolników na rynku. Klienci płacili za człowieka z emocjami, a nie za wypraną z życia kukłę. Zapewne właśnie to widział w nim dziad Roberta, przyjmując i traktując jak członka rodziny nikomu nieznanego, młodego człowieka. Nie raz słyszał narzekania swojego ojca na to, jak odnosił się do niego dziadek. Że w przeciwieństwie do Shlazinga, którego w krótkim czasie uczynił swoją prawą ręką, niechętnie dopuszczał syna i to w bardzo małym stopniu do firmy i interesów. Robert, świadomy tego, że wraz z Martą zawdzięczali zarządcy życie i utrzymanie dla rodzeństwa majątku, uważał, że wszystko ma jednak swoje granice. Cenił i szanował pracę, jaką wciąż wkładał w Radrays Valley Martin, i tak naprawdę, nie wyobrażał sobie, aby ktoś inny mógł przejąć stanowisko głównego zarządcy, to coraz trudniej znosił wtrącanie się w prywatne życie. Może i miał sentyment do Drugiego, ale to był jego niewolnik, kimkolwiek by nie był, i nikomu nic do tego.

Robert pociągnął kolejny łyk z prawie pustej już butelki. Trochę szumiało mu w głowie, ale jeszcze dużo za mało. Żeby się upić, będzie musiał pójść po flaszkę, a jak pójdzie, to opadną go pijani kumple. Nie miał już sił i nastroju na słuchanie, co ma do powiedzenia banda spitych kretynów... Zaśmiał się gorzko do siebie. Jak się nie upije, to nie spojrzy Justinowi w oczy. On, wielki Pan! Ale gdy się schla... Nie ma już dla nich dwóch miejsca... Kurwa, co to się porobiło!

Nieomal się zakrztusił, gdy tuż obok siebie usłyszał: – Nieźle to sobie obmyśliłeś.

Pierdolony Milczek chodził bezgłośnie i pojawiał się znienacka jak duch.

– O co ci chodzi? – Robert zwrócił na Cichego wzrok i ujrzał, jak mężczyzna bacznie przygląda się wychodzącemu z rezydencji Martinowi.

– Dokładnie o to samo, co tobie – odparł Armand podejrzanie obojętnym tonem. – Chłodno się jakoś zrobiło, wręcz, powiedziałbym, lodowato. – Na poparcie swoich słów postawił kołnierz kurtki.

Kolumna aut powoli wyruszała w drogę, ostatnie nawoływania, trzaśnięcia zamykanych drzwi i na wewnętrznym dziedzińcu zapanował spokój.

– W środku jest cieplej i bezpieczniej – Robert wysilił się na odrobinę zgryźliwości i taką samą obojętność, co z racji ogólnego zmęczenia nie było trudne.

– Bo widzisz, Rays, obaj nie znosimy konkurencji, a przede wszystkim nie lubimy, gdy ktoś depcze nam po palcach – Cichy powoli i z rozmysłem cedził słowa. – Wtedy stajemy się nerwowi, drażliwi i załącza nam się takie coś, co nazywamy potocznie nieodpartą potrzebą dokonania zemsty.

Zaintrygowany spojrzał spode łba na Armanda, ale nie dając tego po sobie poznać, spytał: – Skąd taka pewność?

– Bo cię znam – odparł jakby ze znużeniem.

– Coś cię boli? – Robert zakpił, tłumiąc w sobie narastającą irytację.

Kurduplowi wydawało się, że go zna. Nikt nie znał Roberta Raysa, nawet on sam siebie nie znał. Bufon pieprzony! Wydawało mu się, że bystry jest... Chodzi, łypie ślepiami i słucha, co kto mówi, nie wiadomo po ki chuj. – Głowa czy dupa?

– Jesteśmy sobie potrzebni – stwierdził niezrażony Cichy, spokojnie patrząc gdzieś przed siebie. – Możemy sobie nawzajem pomóc. Rozumiesz? Ja tobie, a ty mnie...

– Bredzisz, kurwa, Savros. Nie potrzebuję twojej pomocy i uwierz mi, że nie potrzebujesz jej ode mnie – odrzekł bez namysłu Robert, siląc się na opanowanie.

– Może... – skwitował Armand, po czym nagle obrócił się twarzą w twarz do kumpla i powiedział z naciskiem: – Wiesz, Rays, każdy ma swojego Drugiego.

Robert zupełnie nieświadomie przyłożył butelkę do ust. W jednej chwili odniósł wrażenie, że pokonuje właśnie jakiś pierdolony zakręt i nie wiedzieć czemu, bał się dowiedzieć, co za nim jest. Odrzucił puste naczynie, a brzęk tłuczonego szkła echem odbił się od murów.

– Od kiedy jesteś takim filozofem? – spytał pogardliwie.

– Od kiedy pojawiłeś się na dzielnicach i zacząłeś robić czystkę – Milczek z satysfakcją wycedził przez zęby, nie spuszczając lodowatego wzroku z Raysa.

– Ooo, groźnie zabrzmiało – stwierdził spokojnie Robert, uświadamiając sobie, że Cichy w końcu zaczął zrzucać maskę. – I co w związku z tym?

Savros położył rękę na ramieniu arystokraty, wciąż patrząc mu w oczy.

– Przeginasz, Cichy – upomniał go Robert.

– Tak, tak... – mężczyzna udał, że nie zrozumiał ostrzeżenia. – Zakłóciłeś tamtego dnia mój błogi spokój, uporządkowaną egzystencję i rozwaliłeś bezczelnie pewien projekt, a to mnie bardzo, ale to bardzo zdenerwowało i pomyślałem, że powinieneś za to zapłacić. Ale że jestem człowiekiem dobrej woli i nie lubię pochopnie działać, pozwoliłem sobie na chwilę refleksji i... No, i odkryłem ciekawą rzecz... – zawiesił na chwilę głos i uśmiechnął się – a mianowicie, że różniąc się gustem, dążymy do tego samego. Rozumiesz, Rays? To takie proste, że aż śmieszne. Mianowicie zmierzamy do tego samego! – niemalże wykrzyknął zadowolony z siebie. – Wszystkiego zacząłem się domyślać, o co w tym wszystkim biega...

– Cichy... – warknął Rays, ale uścisk na ramieniu rósł w miarę wypowiadania kolejnych słów.

– Wiem, wiem... to nie jest przyjemne uczucie... – Armand wyszeptał, dwuznacznie poklepując po ramieniu wkurzonego Roberta. – Co myśli człowiek, gdy ktoś go namierza i chce wyeliminować z gry?

W chwili, kiedy miał strząsnąć dłoń, Cichy sam ją zabrał i schował obie do kieszeni.

– Ale nie dałeś się.

– Oczywiście, choć bardzo się starałeś, Rays. – Wyzywające spojrzenie w oczach mężczyzny nie pozostawiało wątpliwości co do intencji wypowiedzi.

Robert nie miał zamiaru odpowiadać na coś tak oczywistego, choć nie chciał też wprost przyznać mu racji. Od zawsze czuł, że z Armandem Stavrosem wcześniej czy później będą kłopoty. Intuicja podpowiadała daleko idącą powściągliwość, ale ten człowiek przypominał chodzącą bombę z opóźnionym zapłonem, której należało się jak najszybciej pozbyć. Z tym, że wyeliminowanie z gry takiego przeciwnika do najłatwiejszych zadań nie należało.

– Chciałbyś się mnie pozbyć, ale to nie jest ani w moim interesie, ani w twoim – Cichy kontynuował niewzruszony, jakby czytał Robertowi w myślach. – Bo widzisz, Rays, jest nam bardzo po drodze... przynajmniej na razie.

Złote oczy arystokraty rozbłysły gniewem. Flegmatyczny sposób mówienia kumpla wyprowadzał Roberta z równowagi i jeśli jeszcze raz zwróci się do niego po nazwisku, to pierdolnie tego kurdupla.

– Czego chcesz? – spytał wprost.

Sporo niższy mężczyzna z szelmowskim spojrzeniem i ledwie zaznaczonym uśmieszkiem kopnął niewidzialny kamyk.

– Ty, Rays, to jesteś taki niecierpliwy i szybki! – Armand spokojnie drążył temat. – Wiesz, czego nauczyłem się na północy? – Nie czekając na reakcję Roberta, wyjaśnił: – Że dzielnice odpowiedzą na pytanie: kim naprawdę jesteś!

– I co ci powiedziały? – gospodarz spytał z szyderczą uprzejmością.

Mężczyzna nabrał powietrza do płuc i niemal jednym tchem odpowiedział:

– Że nie ważne z kim się przyjaźnimy, ważne przeciw komu.

Robert nie zdołał ukryć, jakie wrażenie wywarły na nim słowa gościa.

– Jeszcze raz, Cichy: czego, kurwa, ode mnie chcesz? – spytał.

– Dwóch rzeczy, tylko dwóch rzeczy – odparł Armand z zaskakującą siłą.

– Dużo, za dużo... – Robert cmoknął z dezaprobatą i pokręcił głową – stanowczo za dużo...

– Wiem, dlatego pozwolę sobie zrezygnować z jednej i nawet pozwolę ci wybrać, od której mam odstąpić.

Robert roześmiał się nerwowo, ale zaraz spoważniał. Ta rozmowa coraz mniej mu się podobała.

– Kończy mi się cierpliwość, albo mówisz, albo nie zawracaj mi dupy.

Mężczyzna podniósł ręce w geście poddania i oznajmił poważnym tonem:

– Chcę dokładnie tego samego co ty – władzy.

Nie to Rays spodziewał się usłyszeć. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że Savros jest zainteresowany władzą lub polityką. Prawdopodobnie na twarzy miał wymalowane potężne zaskoczenie, gdyż wyraźnie zadowolony Armand dalej mówił o swych planach:

– Chcę grubasa, chcę dostać jego tłusty łeb z jabłkiem w ryju. Chcę go dopaść tak samo jak ty.

– A skąd wiesz, czego ja chcę? – W oczach Roberta pojawiło się jednocześnie rozbawienie i konsternacja.

– Ja dużo widzę, dużo więcej, niż ci się zdaje. – Armand odwrócił się od Raysa i stanął obok niego, spoglądając na opustoszały dziedziniec. – Dzisiejszy dzień potwierdził moje przypuszczenia. Martin właśnie jest w drodze na dzielnice, co akurat nie jest dziwne. Jedzie zabezpieczyć partię niewolników dla Rady. Bardzo dobre posunięcie, bo kto jak nie on będzie lepiej gwarantował, że towar to nie żaden chłam, a tylko co dziesiąty braniec. My, żeby nie było, grzecznie pierdolimy się w twojej rezydencji, a jutro u Eminencji szlajamy się po jakichś jebanych polach z połową establishmentu ze świecznika, aby nas wszyscy dobrze sobie przeglądnęli... – za perfidny uśmiech na twarzy Robert miał ochotę go rozerwać – ...a co w tym czasie robi kilkunastu bandytów, oficjalnie nie wiadomo skąd, profesjonalnie przeszkolonych; i którzy wyjadą z Radrays Valley za dwa dni? Nie wiadomo... ale jakimś dziwnym trafem w dystrykcie pozbawionym naszej opieki wybuchną zamieszki. Nie będzie tam wtedy łowców, mam rację? Będzie tylko bezbronny Shlazing, zarządca domu Rays...

Robert słuchał z napięciem, czując jak w gardle rośnie mu gula. Pieprzony milczek całkiem nieźle składał elementy układanki. Potrzebował teraz tylko dowiedzieć się, jak daleko zaszedł w swoich przypuszczeniach.

– Nie widzę związku...

– No, jak to?! – Cichy teatralnie podniósł głos. – Każdy bunt trzeba stłumić, ten sztuczny też. I każdy zagrożony podczas operacji ma prawo wziąć udział w pacyfikacji, a kto stacjonuje najbliżej? I tu go mamy! Wojsko Kantera wejdzie na cudze dzielnice, i co? I nic! Twoi ludzie... o przepraszam, jacyś bandyci rozmyją się, przepadną, znikną... A nam pozostanie złożyć protest, bo zginie kilka setek towaru dla Rady przenajwyższej. – Armand klasnął w dłonie i obrócił się na pięcie, na powrót spoglądając w oczy Robertowi, śmiesznie przy tym przekrzywiwszy głowę. – A do czego zmuszona jest w takim wypadku komisja, złożona z niechętnych grubciowi członków? Wchodzi mu na podwóreczko i liczy, i liczy, i nie zgadza się, więc znów liczy... No, i masz, cholera, za dużo brańców, oj, za dużo, bo Martin dostarczył więcej niewolnych, nie będąc świadomy, że tuż przed jego transportem podrzuciłeś jeden transporcik wybranych, przebranych, wyselekcjonowanych chłopców, takich jak Maksiu w stajni lubi trzymać... – Armand westchnął wymownie i zafrasowany potarł policzek. – Shlazing szybko kapnie się, o co biega, bo głupi nie jest i nie da się zwieść idealnie sfałszowanym dokumentom, ale biedak pary z gęby nie puści, bo wierny Raysom jest jak pies.

– Ok, umiesz opowiadać bajki – Robert potarł nagle zwilgotniałe dłonie. Cwaniak poukładał klocki, ale obrazka na nich nie rozszyfrował. – Przeceniasz mnie, Savros.

– Nie, Rays, do tej pory cię nie doceniałem. Bądźmy szczerzy, łowcy nie są popularni, bo nie są głupcami, to wszyscy wiedzą, tak samo jak nie jest tajemnicą, że aby zostać jednym z nich, trzeba mieć nierówno pod sufitem albo być wyjątkowym skurwysynem. Ty jesteś jednym i drugim. Szkoda, że tak późno to zauważyłem.

– A ta druga rzecz? – Robert przełknął ślinę i zmełł w ustach przekleństwo.

Cichy spuścił na chwilę wzrok.

– Chcę Justina. – Na chłopięcej twarzy młodego mężczyzny pojawił się pełen wrednego rozbawienia uśmiech. – Tak, tego Justina... twojego osobistego.

Rays o mało się nie zakrztusił. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, co powiedzieć. Ten skurwiel znał Drugiego.

– No, dobre! – zakpił jakby w obronie. – Niewolnik albo władza!

– Dokładnie tak! – potwierdził Savros. – Wiem, co dobre.

– Jednego nie doceniając, przeceniasz drugie – Robert odparł po krótkim namyśle, starając się zapanować nad drżącym głosem.

– Pozwolisz, że już nie będę wnikał, które stwierdzenie pasuje do czego, ale obie propozycje są rzadkim klejnotem w naszym porażająco nudnym życiu.

– Nie stać cię... – zaczął Robert, ale Cichy wpadł mu w słowo.

– Mówisz o niewolniku? Uważasz, że nie stać mnie na niego? Czy na zabawę na szczycie?

Rays, wstrzymał na chwilę oddech. Ten człowiek stał się naprawdę niebezpieczny i za wszelką cenę powinien się go pozbyć. Ten szczur był gotowy zaszkodzić nie tylko jemu.

– Jest tylu niewolników, a ty chcesz akurat Drugiego? Po co ci on? – zapytał niedbale.

– Chcę zerżnąć jego... – na moment zawahał się, wyraźnie zastanawiając nad doborem odpowiedniego słowa – dumny tyłek, mając satysfakcję, że pierdolę ciebie i cały twój świat, który mi, kurwa, jakoś nie leży...

Robert zaatakował Cichego błyskawicznie, łapiąc za gardło, i z całej siły walnął nim o mur z furią, od której posypał się tynk ze ściany.

– Ty skurwielu jeden... – wycharczał, zaciskając coraz mocniej palce na szyi Armanda. Wściekłość odebrała mu na sekundę przytomność umysłu.

– Widzę... że już... zdecydowałeś... – Savros z trudem wycedził przez zaciśnięte gardło.

Robert dopiero po chwili poczuł ostrze wprawnym ruchem przecinające skórę pod żebrami.

Cichy okazał się równie szybki jak Rays.

ArystokrataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz