Rozdział 3. Współwięźniowie

23 9 13
                                    

Irwell zaśmiał się cicho pod nosem.

– Proszę, kto by pomyślał, że dzieciaki potrafią być aż tak zazdrosne...

Xander przełknął ślinę.

Nie zamierzał mu nigdy niczego opowiadać, ale skutki cowieczornych bójek z Chrisem były po prostu widoczne gołym okiem. Tu podbite oko, tam posiniaczona łapa, spuchnięty nadgarstek, nieco przekrzywiona przegroda nosowa...

Nie musiał nic mówić, by Irwell się domyślił, że nie ma najlepszego kontaktu ze swoimi współwięźniami.

Mężczyzna spojrzał na niego uważnie zza swoich różowo-niebieskich lenonków.

– Nie sądzisz, że wypadałoby coś z tym zrobić?

Przygryzł wargę i zmarszczył brwi.

No przecież robił. Próbował egzystować jakoś w tym chorym cyrku, jak to powiedziała sama Roxanne. Roxanne, która każdy kolejny dzień rozpoczynała ciśnięciem mu porcji budyniu prosto w twarz. Nie obchodziło jej, że często robiła to swoim talerzem zamiast jego, przez co potem nie miała co jeść.

Istniała jeszcze taka opcja, że jak się nie pilnował, to posiłek podkradał mu Chris i dzielił się nim potem z Leią, ku uciesze małej.

A to był tylko początek.

– Nie sądzisz, że komuś należy się mała lekcja, hm... Jak by to rzec... pokory?

Spojrzał na Irwella i odparł beznamiętnych tonem, nie wyrażającym żadnych emocji.

– Nie.

Mężczyzna uniósł brew, lekko się uśmiechając.

– Nie? Pierwszy raz słyszę to słowo z twoich ust, chłopcze.

Xander wzruszył ramionami. Nie miał ochoty na tę dyskusję. Chciał już w końcu zacząć lekcję, doprowadzić kolejnego statystę do płaczu z bólu i sobie pójść. By potem na własne barki przyjmować od Chrisa to samo cierpienie, które on zadawał innym.

Z każdym dniem coraz bardziej rozumiał ich słowa.

Nie ciebie mi żal. Tylko tych wszystkich, którzy będą przez ciebie cierpieć..."

Jemu powoli też przestawało być siebie żal. Że też mógł być taki głupi...

Co on sobie myślał?! Że Irwell nauczy go, jak ma panować nad swoją mocą? Że wynajdzie sposób na to, jak nie sprawiać innym cierpienia? Że wyłączy tę podłą umiejętność, zamiast wykorzystywać ją dla własnych, tylko jemu znanych celów?

Co on sobie, do cholery, myślał?!

No tak.

Nic nie myślał, no bo po co. Wtedy nic nie miało sensu. Zgadzał się bezwiednie na wszystko, byle mieć spokój, bo tak było łatwiej. Bo nic nie miało znaczenia.

To czemu nagle zaczynało jakieś mieć? Czemu nagle czuł, że oni wszyscy mieli rację? Roxie, Chris, Lea...

A przecież nawet ich nie lubił. Nie potrafił wykrzesać z siebie ani jednej nuty sympatii do żadnego z nich. Nawet do tej małej, naiwnej i słodkiej dziewczynki.

Której dwulicowość irytowała go chyba najbardziej. Wciąż nie mógł pojąć, po której stronie barykady tak naprawdę stała. Raz potrafiła wybuchnąć płaczem, gdy oberwał mocniej od Chrisa, a drugim razem stawała zupełnie po ich stronie, obrzucając go nienawistnym spojrzeniem i równie nienawistnymi słowami.

Mała, głupia i naiwna.

– Są po prostu obrzydliwe zazdrośni – zaczął w końcu Irwell, wyrywając go z rozmyślań. – Nie potrafią się pogodzić z myślą, że... Nie każdy jest taki wyjątkowy. – Spojrzał na niego znacząco. – Niektórzy wprost marzą o tym, by być na twoim miejscu, ale... Brakuje im potencjału. Talentu. Daru. Z tym trzeba się urodzić.

Dzieci z Bloku DOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz