Rozdział 7. Pętla

11 7 3
                                    

Nie mógł siedzieć w nieskończoność we własnej, prywatnej izolatce. I tak spędził w niej wystarczająco dużo czasu, jakieś... Kilka tygodni, licząc od chwili, w której zdarzył się Incydent.

Wiedział, że w końcu nadejdzie taki dzień, w którym pobłażliwość i troska Irwella się skończy, a on zostanie zmuszony do brutalnego powrotu do brudnej rzeczywistości.

Powrotu do starej celi i starych znajomych.

Jakiś doktorek orzekł, że jego psychofizyka utrzymuje się już na względnie stabilnym poziomie – Xander średnio w to wierzył, ale przymulenie spowodowane zażywanymi tabletkami faktycznie dawało jakiś efekt stałości i niezmienności.

Niezmiennej chujowości bardziej by rzekł, ale w końcu... Chujowo to też stabilnie.

Musiała to być zima, kiedy przenieśli go z powrotem do Bloku D z tej dziwacznej izolatki, która znajdowała się gdzieś bliżej Centrali. Zrobiło się minimalnie cieplej, a w lecie białe ściany Cukrowni nieustannie emanowały jakimś chłodem i lodowatą energią. Miał wrażenie, jakby komuś zachciało się włączyć ogrzewanie.

Prowadzony długim korytarzem przez dwójkę strażników myślał wciąż o tym, że skoro nastała zima, to w zimie...

...są przecież święta.

Zadrżał lekko i zapiekły go kąciki oczu. Pierwsze święta bez... mamy. I taty. I bez Luke'a. Spędzone w tym podłym, paskudnym miejscu, które zniszczyło go od zewnątrz, przebijając się powoli przez wszystkie warstwy aż do samego rdzenia.

W miejscu, w którym stał się zupełnie innym człowiekiem. Xandrem w zielonych lenonkach. Nie żadnym Alexem Greenem.

Czasami potrafił być jeszcze Alexandrem – zagubionym, żałosnym chłopcem, który umiał jedynie użalać się nad swoim losem i płacząc z bezradności, marzyć o bezbolesnym odejściu w odmęty nieistnienia.

Jednak wiedział, że śmierć, choć wisząca jak topór na lince nad karkiem każdego więźnia, nie była mu przeznaczona. Przynajmniej nie teraz. I co by zrobił bądź czego by nie zrobił, to jeszcze sobie w tym obłąkanym przybytku trochę posiedzi.

Stanął przed ciężkimi, stalowymi wrotami do celi numer osiem i przeszył go zimny dreszcz. W jednej chwili poczuł, jak drżą mu kolana, dłonie, całe ramiona...

Nie. Nie chciał ich widzieć. Nie mógł spojrzeć im w oczy. Nie po tym wszystkim, co... Co sam im zrobił.

A przecież nie mógł cofnąć czasu. Mógł im jedynie powiedzieć, jak bardzo przeprasza, korząc się jak żałosny, pokorny baranek, ale...

Czy to by coś zmieniło?

Jedynie pogrążyłoby go bardziej w jego własnej, niezmywalnej winie i poczuciu wstydu. A mimo to czuł strach. Bo nie wiedział, co go czeka za tymi drzwiami, które właśnie głośno skrzypiąc, powoli zaczęły się otwierać.

Przełknął ślinę i wkroczył niepewnym krokiem do środka, w głębi duszy chcąc uciec jak najdalej od konsekwencji własnych czynów. Chociaż wiedział, że jakakolwiek dezercja jest już niemożliwa.

Wrota zamknęły się z trzaskiem, a on stanął na chłodnej posadce pośrodku swojej dawnej sypialni. Oczy dwójki starych współwięźniów uniosły się powoli, obrzucając go chłodnym, milczącym spojrzeniem.

Miał wrażenie, jakby ta chwila trwała całą wieczność – i jakby każde z nich się zmieniło w przeciągu tych kilku tygodni.

Chris wyglądał jeszcze bardziej chmurnie niż zazwyczaj; brwi miał ściągnięte nisko nad czarne ślepia i wargi zwarte mocno w wąską, cienką linię. Zaciśnięte w pięści dłonie zdawały się buchać niewidzialnym żarem, jakby gotowe w każdej chwili wystrzelić prosto w jego oblicze.

Dzieci z Bloku DOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz