Rozdział 5 Zajęcia z Tonks

56 7 0
                                    

Sobotni poranek przywitał mnie głośnym stukaniem kropli deszczu o taflę jeziora, które niosły się donośnym echem po całych lochach, niezadowolona z takowej pobudki, szybko nakryłam się kołdrą po sam czubek głowy w nadziei, że uda mi się jeszcze zdrzemnąć, chociaż na chwilę. Niestety deszcz nie dawał za wygraną, wstałam więc leniwie z łóżka, przetarłam dłońmi zaspaną twarz, spojrzałam na zegar, wskazywał za kwadrans siódmą. Śniadanie w weekendy zaczynało się o ósmej trzydzieści i trwało tak długo aż wszyscy byli najedzeni, [przynajmniej do pewnego czasu, zmieniło się to na pierwszym roku, gdy okazało się, że czasami Crabbe i Goyle potrafili jednak jeść w soboty od samego rana aż do dwunastej z drobnymi przerwami na wymianę kilku opinii na temat posiłków i wzajemnego polecania sobie coraz to różniejszych przysmaków], od tamtego czasu, śniadanie podawane było maksymalnie do godziny dziesiątej trzydzieści. Wstałam z łóżka, zabrałam z krzesła przygotowane dzień wcześniej ubranie, poszłam do łazienki, po porannej toalecie, nałożyłam mocniejszy makijaż, który zakrył ostatnie oznaki niewyspania się i nie budząc nikogo, wyszłam z dormitorium do pokoju wspólnego. Gdy znalazłam się na miejscu, usiadłam na ulubionym fotelu, blisko kominka i przeglądałam stare wydanie Proroka Codziennego, właściwie nie czytałam nic szczególnego, a przyglądałam się ruchomym fotografiom, które od początku bardzo mnie fascynowały. Po chwili poczułam, że mój żołądek upomina się porannej dawki węglowodanów, białka i witamin, tak, zdecydowanie miałam smak na naleśniki z jagodami i syropem klonowym.
Wyszłam z pokoju wspólnego i powędrowałam w kierunku Wielkiej Sali, gdzie kilkoro uczniów siedziało już przy zastawionych stołach, jedząc swój posiłek; po ich minach i wyglądzie doszłam do wniosku, że nie tylko mnie deszczowy i zimny poranek niemiło wyrwał z błogiego snu i ciepłego łóżka. Usiadłam na swoim miejscu, nałożyłam sobie porcję naleśników, jagód i polałam je syropem, gdy do sali wszedł dyrektor, a za nim podążała Dora w ciemnym ubraniu z nielicznymi dodatkami i w bordowym płaszczu, który właśnie kończył samoistnie osuszać się z resztek deszczu.

— O, tu jesteś Cassandro, miło Cię widzieć. Mam nadzieję, że jesteś wyspana i zmotywowana do dzisiejszych zajęć z Nimfadorą.

Wstałam, zauważyłam, że włosy Dory nieco poczerwieniały, lecz jedynie na momencik.

— Dzień dobry panie profesorze, tak, zgadza się, jestem gotowa.

— Świetnie, doskonale, Nimfadorę już znasz.

— Tonks, wystarczy Tonks — powiedziała Dora, wyciągając do mnie ramiona.

— Tak znam — odpowiedziałam i objęłam ją.

— Doskonale, więc życzę wam miłego dnia — dodał dyrektor, po czym oddalił się, by zasiąść za stołem nauczycielskim witany donośnym głosem Hagrida.

— To co, zjem i zaczynamy?

— Jasne, nie spiesz się.

Usiadłam, a ona rozejrzała się, po czym także usiadła na skraju ławki.

— Ale dziwnie tu siedzieć — zaśmiała się.

— No tak, to nie Twój stół, więc dziwnie, a jak się czujesz, jako absolwentka? — spytałam, krojąc naleśniki.

— Cóż, nie powiem, fajnie jest. Zaczęłam szkolenie na Aurora, więc nie narzekam na brak zajęć.

— O proszę, później mi wyjaśnisz, kim jest Auror, ale teraz wybacz... — wskazałam widelcem na naleśniki.

— Jasne — zaśmiała się — okej, jak skończysz śniadanie, zapraszam do sali tej przylegającej do sali wejściowej, tam będę na Ciebie czekać.

— Okej... — powiedziałam, przeżuwając szybko kęs.

— Hej, kto to i co to miało być?

Aż podskoczyłam i chwyciłam się za serce, słysząc tuż przy sobie głos Pansy.

— Pansy na Merlina, zawału dostanę przez Ciebie!

— Nie przesadzaj, kto to był, czego chciała, znasz ją?

— No to przecież Nimfadora Tonks, będzie miała ze mną zajęcia dodatkowe, mówiłam Ci; ona mnie zabrała pierwszy raz na Pokątną i też jest metamorfomagiem.

— A tak, pamiętam, spoko, ale z deczka przekichane, że w sobotę.

— Co Ty nie powiesz?

Zaśmiałyśmy się, po czym zabrałyśmy się za jedzenie.

Po śniadaniu poszłam do sali, o jakiej wspomniała Dora. Mijając wejście główne, przeszył mnie lodowaty wiatr niosący drobne krople deszczu, ktoś najwidoczniej wchodził do budynku, nie zamknąwszy za sobą drzwi. Podeszłam, żeby to zrobić, porywisty wiatr i deszcz w sekundzie rozwiały mi włosy na wszelkie strony, chłód smagał mnie bezlitośnie po twarzy. Żeby zamknąć drzwi, które były bardzo duże, solidne, ciężkie i w dodatku zdawały się teraz ważyć tonę, musiałam się sporo natrudzić, odniosłam wrażenie, że są jakby podparte co najmniej drewnianym kołkiem wielkości dorodnego drzewa, które za nic nie chciało ustąpić. Użyłam całej siły jednej ręki, starając się odgrodzić twarz i zmrużone oczy od niewidzialnego wroga, niestety siłowanie się z drzwiami, które w niewytłumaczalny sposób nie chciały się zamknąć, co zazwyczaj mimo ich gabarytów było niezwykle proste, nie przynosiło rezultatu. Dopiero po chwili coś jakby puściło drzwi, przestały stawiać opór i z hukiem zamknęły się przed moim nosem, a ja omal nie przewróciłam się i nie wpadłam wprost na nie. Policzki piekły mnie niemiłosiernie, dłonie były aż sine od wysiłku i chłodu, zaczęłam energicznie pocierać to dłonie, to policzki, aby się rozgrzać.

— Nie łatwiej było użyć do tego magii? — usłyszałam za sobą głos Irytka. —Taka niby zdolna czarownica, a jednak głupiutka jak mój lewy but — zaśmiał się poltergeist, wywijając w powietrzu koziołka. — Stawiłaś mi jednak opór i wojnę wygrałaś, ale nie licz na to kolejnym razem.

Ślizgonka z wyboru 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz