Rozdział 2 Pansy

58 8 0
                                    

Nazajutrz byłam już od trzeciej na nogach, spakowana, ubrana i gotowa do wylotu. Babcia pomogła mi z klatką i kufrem stawić się na czas w parku obok bloku, gdzie miałam czekać na Pansy i jej ojca. Usiadłyśmy na ławce i wsłuchiwałyśmy się w melodię tańczących na wietrze liści i drzew, czułam się bezpiecznie i byłam szczęśliwa, pełna nadziei, na to, że najlepsze z tych wakacji jeszcze przede mną. Punktualnie dwadzieścia po czwartej Pansy i jej tata znaleźli się, na przeciwległej ścieżce idąc w naszym kierunku, jednak nie zauważyłam mioteł.

— Już są babciu.

— Dobrze. Kochanie uważaj na siebie, proszę i pisz do mnie. Nie wiem, czy będę umiała dobrze dogadać się z Melody, ale chyba jakoś dam radę co?

— Pewnie, to mądra sówka, skoro ze szkolną sową sobie poradziłaś to i z Melody dasz radę.

— Oczywiście — babcia uśmiechnęła się i po raz kolejny wyciągnęła niepewnie dłoń w stronę klatki. Melody zbliżyła się odważnie, ale babcia jednak podchodziła do niej z odrobiną rezerwy.

— Dzień dobry. — Jacob Parkinson uśmiechnął się życzliwie.

— Dzień Dobry panie Parkinson, to moja babcia, Mara. Babciu to, pan Parkinson i jego córka a moja przyjaciółka Pansy.

— Dzień dobry. — ciepło uśmiechnęła się babcia w odpowiedzi.

— Miło mi panią poznać, proszę się nie martwić, Cassandra będzie bezpieczna.

— Bardzo się cieszę i dziękuję.

— Na nas już pora, nie chcemy, by ktoś nas zaobserwował. — powiedział Parkinson, uśmiechając się ciepło.

— Pa babciu, będę pisać, obiecuję.

— Pa kotuniu, mam nadzieję, że to będzie udany rok! — Objęła mnie i mocno przytuliła do siebie. — Nie martw się o Isabel, spróbuję przemówić jej do rozsądku. — szepnęła.

— Dobrze babciu. — nie wypuszczała mnie z objęć. — Babciu muszę już iść... udusisz mnie.

— Oj, tak przepraszam.

— Do widzenia. — powiedzieli chórem Parkinson i Pansy, która skrywała śmiech.

— Do widzenia, do widzenia. — powiedziała babcia i pomachała ręką, po czym poszła w kierunku budynku.

Zerknęłam w górę wiedząc, że nawet gdyby Isabel jakimś cudem mogła wiedzieć, że dziś wyjeżdżam i nawet gdyby była w oknie, nie widziałabym jej, jednak nadal było mi źle w związku z tym, co wczoraj zaszło. Pan Parkinson wyciągnął rękę przed siebie i nagle ni stąd, ni zowąd pojawiły się trzy miotły.

— Umiesz już latać oczywiście?

— Daję radę.

— Świetnie, więc polecisz za Pansy a ja za wami.

— Dobrze.

Pan Parkinson skinął różdżką, kufer i klatka zniknęły. Wsiedliśmy na miotły, wzbiliśmy się ponad korony drzew, wysoko ponad bloki, wieżowce i polecieliśmy przed siebie. Chłodny wiatr omiatał twarz, budził i orzeźwiał. Poczułam się wolna, swobodna, bezpieczna i zrelaksowana co było dziwne, w końcu leciałam naprawdę wysoko. Po kilku minutach lotu zniżaliśmy się, by po chwili wylądować na podjeździe tuż za bramą posesji państwa Parkinson. Gdy zsiedliśmy z mioteł, te same odleciały do garażu, w którym ujrzałam luksusowy samochód.

— Czasami trzeba stwarzać pozory, żyjąc po tej mugolskiej stronie Londynu. — powiedziała Pansy.

— Pansy, idź do domu, chcę zamienić kilka słów z Cassandrą.

Poczułam chłodny ucisk w żołądku, domyślałam się, o czym pan Parkinson znów będzie chciał ze mną rozmawiać, wiedziałam, że muszę zachowywać się uprzejmie, jestem ich gościem i nie wypada być niemiłą. Poza tym czułam, że mogę im zaufać.

— Dobrze tato.

Gdy tylko Pansy się oddaliła, pan Parkinson spojrzał na mnie, a oczy zdawało się, że mu pojaśniały.

— Cassandro, zapewne domyślasz się, o czym chcę porozmawiać?

— Tak, sądzę, że tak.

— Nie zrozum mnie źle, proszę, ani ja, ani moja żona nie jesteśmy Twoimi wrogami — szedł z wolna w kierunku domu, spoglądając to na mnie, to przed siebie — ciekawi mnie po prostu Twoje podobieństwo do Zoey, oraz co jasne, Twoje pochodzenie. Jesteś w domu węża, co znaczy, że jesteś czystej krwi lub półkrwi, to oczywiste, jednak cóż, porzucenie, czy też opuszczenie dzieci magicznych jest niezwykle rzadkie wśród naszej magicznej społeczności. Może Ci się wydawać, że ja lub moja żona, zanadto się wtrącamy w Twoje sprawy, jednak uwierz mi, chcemy pomóc, a nasze może i wyglądające na surowe miny i cóż, nieco wyniosły ton, który zapewne jest Ci dość obcy i wygląda dość srogo, jest niestety pokłosiem tego, jak zostaliśmy wychowani. Widzisz, zarówno ja, jak i moja żona, od dziecka mieliśmy wpajane, że tylko czystość krwi zapewnia nam status, poważanie i szacunek dla naszych rodów, oboje trafiliśmy do Slytherinu, który jak wiesz, ma opinię domu snobów, co niektórzy twierdzą, że trafiają tam również poplecznicy, Sama Wiesz Kogo. — Spojrzał na mnie uważnie.

— Tak, wiem o kim mowa.

— Doskonale. Otóż jak zapewne rozumiesz, jesteśmy czystej krwi, jednak nigdy nie przynależeliśmy do jego sprzymierzeńców — w tym momencie stanowczo, lecz dyskretnie pokazał mi swoje lewe przedramię, po wewnętrznej stronie. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale zrozumiałam, że to pewnie na dowód tego, że nie kłamie — jednak wiem, że obecnie w tym domu są dzieci tych, którzy z nim trzymali. Nie chcę niczego narzucać mojej córce ani tym bardziej Tobie, jednak uważam, że ich towarzystwo, nie jest dla was odpowiednie. Staramy się wychować Pansy, na dumną ze swojego pochodzenia, jednak nie na poczuciu wyższości wobec czarodziejów półkrwi, mugolaków, czy mugoli. Jak widzisz sami mieszkamy wśród mugoli, po części pracujemy z nimi, staramy się zachować pozory ich normalności, ale i godność. Pansy jednak cóż, ona sporo czasu spędzała w dzieciństwie z moją matką, ta zaś jest zupełnym przeciwieństwem poglądów moich i małżonki. Jednym słowem, Pansy bywa typową, stereotypową Ślizgonką, która mugoli ma za nic, mugolaki za szlamy a czarodziejów, którzy łączą się z mugolami, za zdrajców krwi. Zbyt wiele złego moja matka wpoiła Pansy. Próbujemy walczyć sami ze swoimi demonami i wyplenić te brednie z córki, jednak nie jest to łatwe. Bardzo chciałbym, żeby szkoła łączyła, a nie dzieliła ze względu na domy czy pochodzenie, jednak z szacunkiem dla korzeni, tradycji i pozostałych poglądów. Mam nadzieje, że mnie rozumiesz?

— Rozumiem. Czyli ogólnie, interesuje pana czy moi rodzice nie trzymali z Sam Pan Wie Kim, ponieważ chciałby pan, by Pansy miała dobrze dobranych przyjaciół, którzy będą pokazywać jej, że różnice są w osobowościach, a nie w ludziach.

— Doskonale ujęte.

— Jestem czystej krwi, dyrektor mnie o tym zapewnił, nie wiem, kim byli rodzice, jednak sądzę, że byli po tej samej stronie co pan i pańska żona, gdyż z tego, co wiem, Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zabił moją matkę.

— Och... nie wiedziałem... przykro mi... wybacz. — tym razem na twarzy pana Parkinsona malowało się szczere zakłopotanie, troska i chyba ból, nie byłam pewna co do tego ostatniego.

— Nie szkodzi, nie mógł pan wiedzieć. Wiem, że moją matką nie była Zoey, to również potwierdził mi dyrektor.

— Rozumiem, najwidoczniej to tylko przypadek. Zapewne nie wiesz, o kim mówiłem, mając na myśli dzieci jego sojuszników, lecz proszę, uważajcie z Pansy na siebie, miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. My, mamy tylko ją.

— Oczywiście, będziemy ostrożne.

Chciałam dodać, że dzieci, mimo że są ich dziećmi, nie muszą powielać poglądów rodziców, a już na pewno nie muszą być tacy sami jak oni. Poznałam już nieco innych Ślizgonów, o których rodzicach słyszałam różne plotki i miałam szczerą nadzieję, że tak właśnie jest.

— Dziękuję Ci, a teraz chodźmy, Grace już zapewne czeka na nas, a skrzatka pewnie już przyszykowała pyszne śniadanie.

Uśmiechnęłam się, widząc uśmiech i rozluźnienie na twarzy pana Parkinsona. Ta rozmowa wiele nam wyjaśniła.

Ślizgonka z wyboru 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz