Rozdział 15 Walentynki

48 9 0
                                    

Słońce, choć blade, znowu zajaśniało nad Hogwartem. Wewnątrz zamku atmosfera nieco się polepszyła. Pani Pomfrey miała przyjemność zameldować, że mandragory zrobiły się markotne i jakieś tajemnicze, co oznaczało, że wychodzą z okresu dzieciństwa. Gilderoy Lockhart uznał, że warto wzmocnić morale szkoły. To co miał na myśli stało się jasne czternastego lutego w porze śniadania. Poprzedniego wieczoru Ślizgoni trenowali Quidditcha do późnej nocy więc cała drużyna i kilkoro innych uczniów, którzy z zaciekawieniem oglądali w tym ja, nie wyspaliśmy się, tak jak należy i spóźniliśmy się trochę na śniadanie. Kiedy weszłam do Wielkiej Sali, przez chwilę myślałam, że jeszcze śnię i nie jest to miły sen. Ściany pokryte były wielkimi, bladoróżowymi kwiatami. Co gorsza, z bladoniebieskiego sklepienia spadał deszcz konfetti w kształcie serduszek. Ruszyłam ku stołowi Ślizgonów, usiadłam i poczułam, że okropnie zaczyna mnie mdlić, co innego Pansy, ta była rozchichotana, a oczy miała pełne podziwu.

— Co się odwala? — zapytałam siadając i zdmuchując konfetti z serowych tostów.

Pansy ledwie zarejestrowała moje pytanie, wskazała jedynie bez słowa na stół nauczycielski; była najwyraźniej zbyt zajęta, paplaniem z chłopakami, by uraczyć mnie odpowiedzią. Lockhart, ubrany w okropną bladoróżową szatę, znakomicie pasującą do dekoracji, machał ręką, aby uciszyć salę. Reszta nauczycieli miała grobowe miny. McGonagall nerwowo drgał policzek, a profesor Snape wyglądał, jakby przed chwilą wypił wielki kubek jakiegoś wyjątkowo obrzydliwego eliksiru. Łączę się z panem w bólu. Pomyślałam i z zażenowaną miną, wzięłam się za śniadanie.

— Witajcie w walentynki! — krzyknął Lockhart. — I niech mi będzie wolno podziękować tym czterdziestu sześciu osobom, które przysłały mi kartki! Tak, pozwoliłem sobie na zaaranżowanie tej małej niespodzianki... ale nie koniec na tym!

Klasnął w dłonie i do sali wkroczył tuzin dość gburowato wyglądających krasnoludów. Z podoczepianymi złotymi skrzydełkami, a każdy z nich niósł też harfę.

— Moje słodkie kupidyny dzisiaj będą krążyć po szkole, rozdając wam walentynkowe kartki! I na tym nie koniec zabawy! Jestem pewny, że moi szanowni koledzy chętnie się do niej przyłączą! Dalej, młodzieży, nie wahajcie się poprosić profesora Snape'a, by puścił w obieg Eliksir Miłości! A jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to zapewniam was, że profesor Flitwick wie więcej o zaklęciach wprawiających w upojny trans niż jakikolwiek inny czarodziej!

Profesor Flitwick ukrył twarz w dłoniach. Snape wyglądał, jakby zamierzał podać truciznę pierwszej osobie, która go poprosi o Eliksir Miłości. Rozbawiło mnie zachowanie nauczycieli, wiedziałam, że podzielają to samo zdanie co ja o szalonym przepychu walentynkowym, jaki zorganizował niczego nieświadomy Lockhart. Spoglądając na stół nauczycielski wzniosłam cichy toast sokiem pomarańczowym.

— Pansy, błagam cię, powiedz, że nie byłaś jedną z tych czterdziestu sześciu osób, które mu posłały kartki — powiedziałam, kiedy wychodziliśmy z Wielkiej Sali, udając się na pierwszą lekcję.

Ta jednak zaczęła nagle gorączkowo przetrząsać swoją torbę w poszukiwaniu rozkładu zajęć i w związku z tym nic nie odpowiedziała. Roześmiałam się na głos, wzięłam przyjaciółkę pod rękę i razem poszłyśmy na lekcje.
Przez cały dzień, ku zgrozie mojej i nauczycieli, krasnoludy włóczyły się po klasach, wręczając kartki walentynkowe. Późnym popołudniem jeden z nich wypatrzył mnie i Pansy, gdy razem z innymi Ślizgonami szłyśmy po schodach na lekcję zaklęć.

— Hej, wy! Clarke i Parkinson! — krzyknął, a wyglądał na wyjątkowego gbura.

I ruszył ku nam, roztrącając innych uczniów łokciami. Na myśl o tym, że zaraz dostanę kartkę walentynkową na oczach całej klasy i tłumu pierwszoroczniaków zrobiło mi się gorąco. Karzeł zręcznie torował sobie drogę, kopiąc ludzi w golenie i dopadł nas, zanim zdołałyśmy zrobić dwa kroki.

— Mam coś dla was.

— Byle szybko — pospieszałam go, nie mając ochoty na to, by znaleźć się w centrum show całej szkoły.

Zauważyłam w tłumie przyjaciół, którzy z zaciekawieniem zerkali, co krasnal ma dla nas. Draco, jako nieliczny nie zwracał uwagi, celowo zerkał w pusty korytarz, jak by tam działo się coś wyjątkowo wymagającego jego uwagi. Krasnal podał mi pudełko i jedną kartkę, które to od razu upchałam do torby, Pansy dostała dwie kartki i w przeciwieństwie do mnie od razu zaczęła je otwierać.

Krasnolud już odchodził, a gdzieś z tłumu rozchodził się głos prefekta.

— Rozejść się, rozejść się, już pięć minut po dzwonku, do klasy, no już! — nawoływał, zaganiając stadko młodszych uczniów. — Ślizgoni, to was również dotyczy.

Pociągnęłam za mankiet Pansy, która była zaczytana i zupełnie nieobecna. Dopiero kiedy doszłyśmy do klasy profesora Flitwicka, powiedziała, że obie są od Ślizgonów, jedna od Zabiniego, druga od Adriana Pucey'a — ścigającego drużyny.
Po skończonych lekcjach, które okazały się wyjątkowo luźne w ten walentynkowy dzień, chciałam czym prędzej wrócić do pokoju wspólnego, by nie musieć już oglądać całej tej szopki przepełnionej różowymi serduszkami, confetti, balonami i innym badziewiem, które niemal tonami zalewały zamek. Gdy wreszcie wróciłam do swojego dormitorium, położyłam się na łóżku, nakryłam kołdrą po czubek głowy i westchnęłam z ulgą w poduszkę. Nie przepadałam za walentynkami, był to dla mnie dzień kiczowaty i kojarzący się z tandetą, nie interesowały mnie pluszowe różowe misie, serca z lizaków czy inne atrybuty tego dnia. Wierzyłam, że miłość ta prawdziwa, powinna być okazywana sobie wzajemnie codziennie nie od święta w prostych gestach i słowach, we wzajemnym wsparciu, akceptacji i wierze w możliwości drugiej osoby, jak to widziałam kiedyś w swoim domu, między Isabel a Charliem. Byłam bardzo zadowolona, że ten dzień już się kończy, a jutro po tym wątpliwym święcie nie pozostanie już śladu.

Krótko przed północą, nie mogąc zasnąć, przypomniałam sobie, że w torbie znajdują się nieszczęsne walentynki, które mimo wszystko wypadałoby otworzyć, chociaż walczyłam z wielką pokusą wyrzucenia ich do śmieci. Wolałabym już napisać esej na dwie rolki pergaminu o mandragorach lub chochlikach kornwalijskich, byle nie otrzymać różowej tandety. Niechętnie zwlokłam się z łóżka i po cichu, by nie obudzić Pansy. Wyjęłam kartkę i szare pudełko z zawiązaną na nim szkarłatną kokardą. Chcąc mieć to już za sobą, otworzyłam kopertę, wyjęłam z niej kartkę, treść była zwięzła zapisana jednym zdaniem — Szczęśliwych Walentynek. ~Harry. — miło, na szczęście było to tylko zwykłym koleżeńskim gestem, kartka była prosta, zwykła bez zbędnych serduszek, buziaków czy innych, więc odetchnęłam z ulgą. Paczuszka, która leżała teraz na biurku przede mną, była średniego rozmiaru, jednak dość ciężka, zbyt ciężka by był w niej pluszak, co przyjęłam z pewną ulgą.
Rozwiązałam kokardę, otworzyłam pudełko i zdziwiłam się, widząc szklany pojemnik, a w nim piękną czerwoną różę ozdobioną drobnymi świecącymi iskierkami, które niczym na niewidzialnym kabelku oplatały ją dookoła. To było coś, co naprawdę zrobiło na mnie wrażenie; było pełne klasy i wdzięku. Takie drogie i cenne prezenty otrzymują raczej dorośli, nie dzieciaki w moim wieku, pomyślałam i zaczęłam szukać, czy jest dołączony jakiś bilecik, gdyż być może nastąpiła pomyłka.
Na dnie pudełka widniała mała karteczka z następującą treścią.

„Kobieta jest jak róża: na to ma kolce, by je owijać płatkami. Ty jesteś taką różą, na pozór kolce, lecz Twoje płatki widoczne są tylko dla tych, którzy Cię poznają".

Niestety nigdzie nie było żadnego podpisu, bardzo zaintrygowała mnie ta notatka, i prezent, byłam ciekawa, w kim było tyle dojrzałości, by podarować mi taki prezent. Długo zastanawiałam się, patrząc na różę i analizowałam w kółko napisane słowa:

„Kobieta jest jak róża: na to ma kolce, by je owijać płatkami. Ty jesteś taką różą, na pozór kolce, lecz Twoje płatki widoczne są tylko dla tych, którzy Cię poznają".

W końcu siedząc przy biurku, zasnęłam z nosem tuż przed szklanym pojemnikiem.

Ślizgonka z wyboru 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz