23/07

187 24 1
                                    



Jeszcze kilka dni temu moim największym zmartwieniem była słabo przespana noc, stan mojej mamy czy pietruszka w zupie. Cholera, ja tak strasznie nienawidzę pietruszki.

Czy spotykając go, powinnam się cieszyć? Powinnam uwiesić mu się na szyi, rozpłakać i powiedzieć, że był to najlepszy dzień w całym moim życiu? Przypuszczam, że nie. Przypuszczam również, że nigdy nie powinnam postawić go tak wysoko.

Jebana szmata. Mściwa suka.

Gdy wyszłam już z pierwszego szoku, miałam ochotę zacząć krzyczeć i w coś przywalić. Lub w kogoś. Wyciągnęłam więc papierowego Ryana Goslinga i postawiłam go przy łóżku. Szybko się zamachnęłam i uderzyłam pięścią w jego podobiznę, tworząc przy tym dziurę w twarzy mężczyzny (znaczy kartonu). Tragiczna sprawa.

Uspokoisz się? — spytał Will, który siedział na moim parapecie. — Ten papier naprawdę nic ci nie zrobił.

— Nienawidzę go! Nie znoszę! — fuknęłam, kolejny raz uderzając w biednego Goslinga. — Ja mu dam jebaną szmatę! On jeszcze zobaczy! Co za gnój!

Kiedy kolejny raz się zamachnęłam, kiepsko wyliczyłam swoje możliwości i naparłam na karton zbyt mocno, więc w rezultacie przewróciłam się na biednego Goslinga. Nie wyłapałam dokładnie momentu, kiedy spadałam. Pamiętam tylko, że chwilę później uderzyłam w ramę łóżka i rozcięłam sobie czoło.

Ja naprawdę byłam jakaś inna.

A tamten dzień naprawdę zapowiadał się dobrze. Zaczął się dość zwyczajnie, ponieważ jeszcze przed śniadaniem zdążyłam pokłócić się z Valerie. Cieszyłam się z tego, że za niedługo miała wyjechać, ponieważ nie zniosłabym jej kilka tygodni dłużej w swoim domu. Wielokrotnie próbowałam się do niej zbliżyć, ale ona zachowywała się jak zwykły pustak bez charakteru. Nie to, żebym ja była jakaś wybitnie ogarnięta, mądra, zabawna czy charakterna, jednak z Valerie naprawdę nie dało się dogadać. Próbowałam być miła, ale moja cierpliwość skończyła się w momencie, gdy nazwała moje koty wrednym sierściuchami z pchłami. Wcześniej przymykałam oczy na jej kąśliwe uwagi skierowane w stronę mojej urody, wyśmiewanie tego, że nie chodziłam w makijażu, a moja cera nie była idealna. Była śliczna, to fakt, ale nie dawało jej to prawa do tego, aby mogła naśmiewać się w innych. W ostatecznym rozrachunku była zwykłą żmiją ubierającą się w sukienki z Prady czy cholera wie z czego, bo i tak miałam to gdzieś.

Ale dość o flądrze. Umówiłam się z D'Abernonami w powiększył zestawie z Collinsem i Evansem w ich domu, ponieważ mieliśmy obejrzeć kolejną część jakiegoś filmu o superbohaterach. Może i byłam ignorantką, ale naprawdę nie wiedziałam, o kim był. Kojarzyłam tylko Petera Parkera i Iron Mana. Ale to też nie było istotne. Istotne było to, że naprawdę dobrze spędzaliśmy razem czas. Gdzieś w połowie filmu Clara przerwała, ponieważ zadzwoniła do niej jakaś znajoma. Przez chwilę o coś się kłóciliśmy i nie przestaliśmy nawet, kiedy dziewczyna wróciła.

Jakiś czas później nasze żywne rozmowy zostały przerwane przez otworzenie się drzwi do ich domu. Clara od razu rozpoznała zapach Rose.

Nigdy nie miałyśmy ze sobą dobrego kontaktu. Po jego odejściu została w Vancouver i tak jak my próbowała normalnie żyć. Jakieś półtorej miesiąca temu całkowicie zaginął po niej ślad, jednak wcale się tym nie przejmowałam.

Rose nie była sama. Chwilę później rozbrzmiały kroki.

Na początku myślałam, że to był sen. Potem, że może umarłam i trafiłam do nieba. A na końcu przeszło mi przez myśl, że dostałam ostatecznego powalenia umysłowego. Każda z tych opcji mogła być realna.

Nie wyglądał tak samo jak kiedyś. Ciężko mi było dokładnie stwierdzić jak. Już z dalekiej odległości byłam w stanie dostrzec jego czarne oczy. Kiedyś były jasnobrązowe. Teraz wyglądał na odrobinę starszego i poważniejszego. Kiedyś wyglądał uroczo. Najbardziej zaskoczyły mnie jego krótkie włosy, które o dziwo mu pasowały. Ale nie były to włosy, które miał kiedyś. Miał na sobie skórzany płaszcz oraz golf, wyglądał dość poważnie. Kiedyś nigdy by się tak nie ubrał. Nie ulegało wątpliwości, że był nawet przystojniejszy, niż dotychczas. Ale wolałam jego starszą wersję.

Nie odzywał się, jego mina pozostawała pusta, jakby wypruta z wszelakich emocji. W tamtej chwili nasuwało mi się na język wiele pytań, jednak zasadnicze było tylko jedno. Dlaczego?

Nie byłam w stanie się opanować. Wiem, że nie powinnam podnosić na niego ręki, ale byłam wściekła. Skoro żył, to dlaczego pozwolił mi wierzyć w to, że było inaczej? Dlaczego przez te prawie pięćset dni nie dał mi żadnego znaku? Czemu nie wrócił tutaj wcześniej? I dlaczego był taki zimny?

Po chwili nareszcie się odezwał. Jego głos również był wyprany z jakichkolwiek emocji. Co się tutaj w ogóle działo?

Podczas gdy ja od kilkunastu miesięcy odchodziłam od zmysłów, a życie cały czas podrzucało mi kłody pod nogi, on świetnie się bawił. I zabawne był zadowolony z naszych nerwowych reakcji. Byłam zła, smutna i szczęśliwa równocześnie. Przecież go potrzebowałam. On po prostu mnie zostawił. Nas wszystkich. I chyba nawet tego nie żałował. Dlaczego?

A potem zrobił sobie ze mnie worek treningowy. I wcale nie przesadzałam. Po tym wszystkim, przez co razem przeszliśmy, był w stanie mnie zwyzywać. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Nie wiedziałam nawet, czy chciałam to rozumieć. Nigdy nie powinien się tak do mnie odezwać i zupełnie nic go nie usprawiedliwiało. Chyba dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że Nathan nie wrócił. Wrócił ktoś zupełnie inny. Ktoś, komu nigdy nie byłabym w stanie zaufać. Ktoś, kto nie pamiętałby o tym, że moimi ulubionymi kwiatkami były gipsówki. Ktoś, kto był bezwzględny i ktoś, dla kogo już nic nie znaczyłam.

Jeżeli kiedykolwiek znaczyłam dla niego cokolwiek...

My Reborn - TOM IIWhere stories live. Discover now