15. Sierociniec

144 15 1
                                    




Pośród gęstego oraz z całą pewnością niebywale starego lasu mieścił się sporych rozmiarów budynek. Jego ściany pokrywał mech oraz bluszcz, a sama farba, którą pomalowano ściany, już dawno zmieniła swój kolor. Z uwagi na obecność roślin, biel miejscami wpadała w zieleń. Zdawać by się mogło, że przestarzała elewacja zaczynała się kruszyć, a w murze pojawiało się coraz więcej pęknięć. Na pewno nie był to widok, który mógłby napawać Elisabeth masą przyjemnych odczuć.

Westchnęła z nieopisaną ciężkością, a chwilę później mocniej zacisnęła swoją dłoń na dłoni jej towarzysza.

Tamtego listopadowego poranka pogoda zdawała się nikogo nie rozpieszczać. Mimo że Luizjana słynęła z łagodnych zim, wszyscy byli święcie przekonani o tym, że okres od listopada do grudnia nie będzie łaskawy dla mieszkańców tego stanu. A to wszystko zdawało się zacząć dość niewinnie. Na samym początku sześćdziesiątego trzeciego — w styczniu — pogoda wcale nie odbiegała od normy. Dopiero w lipcu zaczęło się poruszenie, ponieważ ten miesiąc okazał się najzimniejszym lipcem od wielu lat. Było to dość nietypowe ze względu na fakt, że Nowy Orlean posiadał klimat subtropikalny.

Elisabeth mogła jedynie pogodzić się z obecnym stanem rzeczy, zacisnąć zęby, a następnie nałożyć na siebie swój płaszcz i wyruszyć z domu. I właśnie dlatego stała teraz przed ogromnym budynkiem i bacznie go obserwowała. A kiedy poczuła pociągnięcie swojej dłoni, od razu zwróciła wzrok w stronę chłopca stojącego obok niej.

— Nie chcę tam zostać. — Chłopiec wypowiedział te słowa w taki sposób, że pewnością mogłyby złamać niejedno serce.

Jednak serca Elisabeth nie było nawet w stanie zadrapać. Chciała mieć już ten problem z głowy i móc wrócić do swoich prawdziwych dzieci. Chłopiec stojący obok niej był problemem, którego prędko musiała się pozbyć. Przecież nikt nie chciał mieć pod swoją opieką przeklętego dziecka. Chłopiec był zepsuty już niemal od narodzenia. Przynosił pecha wszystkim naokoło i stanowił ciężar dla wszystkich, którzy tylko podjęli się opieki nad nim.

— Zostaniesz tutaj na kilka tygodni, zapewniam cię — odrzekła z pewnością. — Musisz się dobrze zachowywać i nie możesz...

— Sprawiać kłopotów — dokończył za nią znużonym głosem.

Elisabeth lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.

Chwilę później ruszyła w stronę sierocińca. Kiedy wraz z chłopcem wspinała się po obdartych schodach, odczuła ulgę.

Nie dość, że Nathan był przeklęty, to na dodatek sprawiał wiele problemów wychowawczych. Elisabeth nie była w stanie dłużej sprawować nad nim opieki. Chłopiec był czystym złem i szatanem w dziecięcej skórze. Właśnie dlatego postanowiła go okłamać i zapewnić, że odbierze go za kilka tygodni. W rzeczywistości miała go nie odebrać już nigdy.

Gdy tylko otworzyła stare, drewniane drzwi, do jej nozdrzy dotarł zapach wilgoci. Na szczęście sierociniec w środku wyglądał o niebo lepiej niż na zewnątrz. W dalszym ciągu przerażał i nie należał raczej do najprzyjemniejszych miejsc na ziemii, jednak Elisabeth postanowiła się tym nie przejąć. Była szczęśliwa, ponieważ jej problemy miały się rozwiązać.

Sprawnie przeszli przez korytarz, który pokrywały zadrapane białe kafelki, a potem zatrzymali się pod jednym z pokoi. Z uwagi na wczesną porę, nie dostrzegli żadnego dziecka błąkającego się po piętrze. Elisabeth zapukała do drzwi i z cierpliwością oczekiwała jakiejkolwiek reakcji. W końcu, po kilku sekundach, które dłużyły się w nieskończoność, stanęła przed nimi młoda zakonnica. Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, który Elisabeth od razu odwzajemniła. Zakonnica zaprosiła dwójkę do środka i poprosiła o zajęcie miejsca przed jej masywnym biurkiem. Sama kobieta usadowiła się po drugiej stronie. Zaczęła przyglądać się małemu brunetowi, który nerwowo kopał swoimi nogami w powietrzu. Od razu zwróciła uwagę na to, jak wyglądał chłopiec. A nie wyglądał najlepiej.

My Reborn - TOM IIWhere stories live. Discover now