Kochani, nie martwcie się o kartki z notatnika, kiedyś na pewno je uzupełnię :)
I przepraszam, że rodzialy są teraz co dwa tygodnie, ale nadal mam kilka problemów. Kiedy wróci mi wena i będę mieć więcej czasu, to na pewno będą częściej!*****
Gdy mój czarny samochód zatrzymał się nieopodal ogromnego hangaru, ciężko westchnąłem. Po co ja sobie to robiłem? Nadal byłem pewny siebie, jednak teraz czułem lekki niepokój. Czy nie powinienem był tego przemyśleć przynajmniej dwadzieścia razy?
A chuj tam.
Wysiadłem z samochodu, trzaskając przy tym drzwiami. Tuż obok mnie pojawiła się Rosalyn, a z tylnich siedzeń właśnie wysiadł Alfie Meyer. Alfie był krwiopijcą nieco dłużej ode mnie, chociaż nie tyle ile Rosalyn. Mial kręcone włosy w kolorze blondu, delikatne rysy twarzy oraz przyjemne spojrzenie. Był ode mnie niższy o głowę, ale mimo swojego wzrostu, był okropnie pewny siebie, czego nigdy nie rozumiałem. Jest prawdą to, że faceci biorą sobie do serca wszystkie uwagi związane z wzrostem. Szczęśliwie, urodziłem się jako żyrafa, więc wzrost był moim najmniejszym zmartwieniem.
Ruszyłem w stronę hangaru, który o dziwo nie był przez nikogo pilnowany. W zasadzie to wyglądał na wymarły. Nie zewnątrz powoli zaczynało się ściemniać, ponieważ dochodziła dziewiąta. Musiałem szybko się uwinąć, bo następnego dnia czekał mnie konkretny zapierdol.
Nie ma to jak szybkie morderstwo przed otwarciem baru.
Kolejny raz napadły mnie wątpliwości. Powinienem tam wejść czy może uciec? Przecież nigdy by mnie nie znaleźli. Ani Rosalyn, ani Alfie by mnie nie sprzedali. Chociaż co do Rosalyn to nie byłby taki pewny, ponieważ jak jej coś czasem wpadnie do tego pustego łba, to nie ma zmiłuj.
— Jesteś pewny? — spytał Alfie, patrząc na mnie z pewnego rodzaju troską.
No, stary, kurwa, nie do końca.
— Tak — odrzekłem pewnie.
Ale coś było nie tak. Gdzie podziała się moja furia, kiedy jej potrzebowałem? Przecież nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby wejść tam bez przygotowania. Czasami udawało mi się ją przywołać, ale wtedy miałem z tym trudności.
— No wyłaź stamtąd, Nate — burknąłem sam do siebie, czym naraziłem się na zdziwienie moich towarzyszący.
— Nawet nie pytaj — rzuciła Rosalyn. — On naprawdę czasami mówi sam do siebie. A najciekawsze jest to, że mówi do siebie więcej niż do mnie — zakpiła.
Przymknąłem powieki oraz spuściłem głowę w dół. Wziąłem jeden głębszy oddech.
No pomóż mi może. Zamierzasz tam tak siedzieć w nieskończość? Wyłaź, typie.
I po chwili poczułem pieczenie żył wokół ust. Zdecydowaną zaletą bycia chʼį́įdii było to, że w końcu miałem nad sobą kontrolę (no częściowo). Już nie szalałem na widok krwi ani nie dostawałem pierdolca, gdy napadał mnie głód. Moje ręce zaczęły pulsować, a oczy zaszły mgłą. Potem na mojej twarzy pojawił się perfidny uśmiech.
Jestem gotowy.
Postanowiłem wjechać z buta, aby zrobić na nich lepsze wrażenie. Było to w chuj filmowe, a sam poczułem się jak James Bond czy coś w tym stylu. Drzwi wyłamały się z zawiasów i opadły na trawę obok. Ale w momencie, gdy wchodziłem do środka, napadały mnie największe wątpliwości.
Matko jedyna, co z garniturem?
Nonszalancko zdjąłem z siebie marynarkę, a po chwili podałem ją Rosalyn. Poluzowałem swój krawat i w końcu z uśmiechem postawiłem krok do przodu. Od razu spotkałem się ze spojrzeniem około piętnastu wampirów. Rosalyn oraz Alfie niepewne wkroczyli na teren wroga, podczas gdy ja z gracją zatrzymałem się na środku hangaru.