🦋 ROZDZIAŁ I 🦋

228 15 8
                                    

— Elizabeth, Marshall... Już czas...

Rodzeństwo spojrzało na siebie zeszklonymi oczami, szukając za pustymi, czekoladowymi tęczówkami otuchy i ciepła. Wiedzieli, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale żadne z nich nie dopuszczało do siebie tej myśli. Odkładali ją w najbardziej odległe zakamarki swoich umysłów, przez co nie byli w stanie się na to przygotować. Podświadomie przeżywali w tym czasie żałobę, mimo że ich ojciec jeszcze nie umarł.

Ich opiekunka patrzyła na nastolatków z troską i współczuciem, całym sercem pragnąc zabrać im cały odczuwany przez nich w tamtym momencie ból. Spędziła z nimi tak dużo czasu, że zaczęła traktować ich jak swoje własne dzieci.

Filigranowa dziewczyna o włosach tak jasnych, że niewiele brakowało im do bieli, przestała na moment drapać skórki wokół paznokci. Z palców już dawno zaczęła sączyć się krew. Jej brat bliźniak położył dłoń na środku jej pleców, delikatnie prowadząc ją do drzwi i sugerując, że to ona powinna przejść przez nie jako pierwsza. Bała się tego, co może zastać po przekroczeniu progu. Zaparła się nogami przed samym wejściem i obróciła w stronę nastolatka, przybierając błagalne spojrzenie.

— Idź pierwszy — poprosiła łamiącym się głosem. Jej wielkie oczy wypełniły się łzami.

Marshall przytaknął.

Sypialnia Hansa Morrisa była przestronna, z dużymi oknami od wschodu, przez które o poranku wpadały promienie słońca. Nigdy ich do końca nie zasłaniał, dzięki czemu w teorii nie powinien mieć problemu z codziennym wstawaniem. Prowadził jednak tak zapracowany i stresujący tryb życia, że rzadko kiedy mógł korzystać z tej dogodności — często wstawał na długo przed wschodem słońca i jechał do laboratorium, gdzie spędzał zdecydowanie za dużo czasu.

Ciężko było uwierzyć, że ciągła praca, nieregularne posiłki i brak jakiejkolwiek aktywności fizycznej nie wykończyły go znacznie wcześniej.

Pan Morris lubił antyki. Wszystkie meble w jego sypialni wykonano z prawdziwego drewna i kosztowały znacznie więcej, niż ktokolwiek powinien wydawać na ramę od łóżka czy staromodną komodę. Brzydziła go moda zachęcająca ludzi do kupowania kartonowych mebli, które można było zniszczyć jednym, mocniejszym kopnięciem. Zawsze przykładał ogromną wagę do wysokości standardu i nie dotyczyło to tylko rzeczy materialnych. W swojej pracy również nie tolerował robienia czegokolwiek na szybko kosztem jakości — pracownikom nie pozwalał się spieszyć. Wszystko zawsze miało być dopracowane, niezależnie od tego, ile czasu to zajmie.

Kiedy Marshall wszedł do pomieszczenia, panowała w nim zimna cisza przyprawiająca o dreszcze na karku. Pierwszą myślą Elizabeth było to, że się spóźnili. Myśl o tym, że ich ojciec odszedł bez ostatniej rozmowy, praktycznie od razu doprowadziła ją do płaczu. Nastolatek objął siostrę ramieniem w pokrzepiającym geście i pogłaskał ją po głowie, prowadząc ją do stojących obok łóżka krzeseł.

Hans leżał z zamkniętymi powiekami, ale widać było, że gałki oczne pod nimi wciąż się poruszają. Elizabeth odetchnęła z ulgą. W dłoń miał wbity wenflon, przez który pielęgniarka codziennie podawała mu leki — na tym etapie jego choroby głównie przeciwbólowe. Nie dało się już zahamować jej rozwoju, a jedynie uśmierzyć cierpienie i ułatwić odejście. Bardzo się postarzał w ciągu ostatnich miesięcy, gdyż do tej pory pomimo siwych włosów na głowie, jego twarz wciąż promieniała. Z tygodnia na tydzień traciła swój dotychczasowy blask, stawała się coraz bardziej szara i zmęczona.

Powoli umierał.

Stare krzesła zaskrzypiały pod ciężarem rodzeństwa, a ich ojciec słysząc to, uchylił ciężkie powieki. Rozchylił spierzchnięte wargi, które wyglądały, jakby nie miał w ustach wody od kilku dni. Wziął płytki, świszczący wdech, ale nic nie powiedział, a jedynie podniósł słabą dłoń na centymetr nad materac.

Bez wyjścia [Redfield #2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz