🦋 ROZDZIAŁ IX 🦋

133 10 2
                                    

— Czy ciebie pojebało?

Dante oderwał się na chwilę od prób wciśnięcia wszystkich bagaży do swojego niezbyt wielkiego bagażnika, aby spojrzeć na przyjaciela. Aiden niósł w dłoniach osiem butelek spreju na komary i wyglądał na niesamowicie zadowolonego z siebie.

— No co? — zdziwił się, po czym spojrzał w dół. — Była promocja.

— I dlatego postanowiłeś kupić osiem butelek? — Redfield patrzył na niego z niedowierzaniem.

— Dwanaście — oświadczył, odwracając się, żeby pokazać, że jego tylko kieszenie również wypełnione są sprejami. Podszedł do chłopaka i wysypał butelki bezpośrednio do bagażnika, a one spadły na samo jego dno. — Nienawidzę tych małych, wrednych wampirów. Wiesz, co jest w nich najgorsze? Nie mają umiaru i kultury. Nie przeszkadzałoby mi, gdyby dziabły sobie raz, napiły się trochę i odleciały, naprawdę. Moglibyśmy żyć w symbiozie. Ale nie! One muszą ci wstrzyknąć swoją ślinę, przez co masz ochotę się oskórować, a dodatkowo wyssą z ciebie tyle krwi, że nie są później w stanie latać.

— Nie mam tego problemu. — Dante wzruszył ramionami. — Ugryzienia leczą się, zanim zaczną swędzieć.

— Nienawidzę cię, wiesz? — Prince zmrużył oczy i wskazał na nastolatka palcem. — Jesteś chujem i tyle. Kiedyś ktoś cię znowu otruje i wszystkie komary z okolicy się zlecą, żeby cię upierdolić. Będziesz mnie błagać o sprej, a ja ci powiem „pierdol się".

— Dobra, ale dlaczego dwanaście? — Blondyn zaśmiał się, zamykając bagażnik.

— Bo była promocja! — warknął. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. — Nathan i Charlotte?

Dante machnął ręką i ruszył w kierunku domu.

— Pojechali oglądać mieszkania na wynajem w San Francisco i raczej będą tam nocować. Za to na pewno pojadą na kutatrip.

— Na ich miejscu również nie śmiałbym tego przegapić.

Gdy otworzył drzwi wejściowe i wszedł do środka, do ich uszu dotarł zdenerwowany krzyk Diany. W życiu nie słyszeli, żeby dziewczyna uniosła się w taki sposób.

— Nie możesz tak robić, babciu!

— Kto tak powiedział? — odparła czarnowłosa ze śmiechem.

Redfield i Prince zajrzeli do salonu, gdzie po jednej stronie kanapy siedziała Sophie, po drugiej Damien, a podłogę zajmowała Diana i Erin. Wszyscy dzierżyli w swoich dłoniach karty do gry w UNO, na szklanym stoliku znajdował się pokaźny stos. Na samym szczycie leżała karta plus cztery, na którą kobieta właśnie próbowała położyć drugą taką samą.

— Twórcy gry! — Szatynka powstrzymała dłoń babci i nie pozwoliła jej wykonać ruchu.

— Zasady UNO są takie, jakie uda ci się wmówić pozostałym graczom — zauważyła Freeman, drapiąc się po udzie. Uniosła wzrok spod opuszczonych rzęs, lustrując wzrokiem swoich przeciwników. W dłoni trzymała jedną kartę. — Rola twórców skończyła się w momencie, kiedy stworzyli grę i nie są nam potrzebni do ustalania zasad.

— Co tu się... — zaczął blondyn, łapiąc spojrzenie wciśniętego w róg kanapy Damiena. Za wszelką cenę nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył jego karty, jakby miało mu dać to wygraną. Miał ich najwięcej ze wszystkich i jedynie Diana go doganiała.

— Długo cię nie było, a Erin wyciągnęła UNO... — Damien wzruszył ramionami.

— I nikt nie wpadł na pomysł, żeby mi pomóc? — fuknął, krzyżując ręce na piersi.

Bez wyjścia [Redfield #2]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz