sen

21 4 0
                                    

"Czyż śmierć jest snem - gdy życie jest jak sen,
Którego każda scena to widziadło

Ulatujące sprzed oczu, a cień
Nieprzeniknionej śmierci pada grozą nagłą?
Dziwne, że błądząc ziemską ścieżką snu,
Wśród klęsk i nieszczęść ostrych jak kamienie,
Nie śmiemy myśleć, chociaż brak już tchu,
Że ten cień, który kresem jest - to przebudzenie."

Zapach wilgoci i nagły chłód opanowały całe jego ciało powodując zimne dreszcze na plecach i paraliżujący ziąb w kończynach. Z coraz bardziej obniżającą się temperaturą wzrastało ogarniające go uczucie niepokoju i przerażenia, które z czasem stało się tak bardzo nie do zniesienia, a napięcie ściskało mu skronie już tak mocno, że z desperacją jednym ruchem poderwał się do siadu zrazu otwierając zmęczone oczy szeroko. Głośno i szybko oddychając rozejrzał się wokół łapczywie biorąc powietrze w schorowane płuca i z większym jeszcze zdumieniem stwierdził, że nie znajduje się wcale w miejscu, w którym zasnął.

Położył się spać bowiem po udanym wieczorze z braćmi Norwid w swojej sypialni w majątku. Teraz jednak w swym pokoju nie był, ani we dworze, ani nawet w żadnym innym budynku.

Uczuł pod sobą wilgotny mech i dziką trawę pomieszaną z brunatnymi liśćmi. Wokół rozciągał się bezwzględny absolut niekończących się groźnych sosen i dębów, spoglądających na niego z góry swym bezdusznym spojrzeniem. Wszystko wokół opiewała gęsta biała mgła, która przedtem istotnie powodowała ów zapach wilgoci.

Juliusz wstał natychmiast nie poznając nic wokół siebie i spanikowany okręcił się ze trzy razy w jednym miejscu, próbując znaleźć wyjście. Nagle jednak w dali zauważył wyraźnie malujący się zarys tego.

Niewiele myśląc natychmiast pobiegł w tamtym kierunku czując jak adrenalina we krwi rośnie, usuwając poboczne wrażenia i świadomość kaleczących pod stopami, ostrych leśnych darów. Dalej bowiem był w swej nocnej koszuli.

Biegł więc za mrocznym ptakiem, symbolem końca żywota, który miał go zaprowadzić do odpowiedzi, wyjścia i ucieczki z tego koszmaru. Kruk jednak miał inne zamiary.

Juliusz obserwował jak ten raz za razem wzbija się w powietrze gubiąc za sobą długie lśniące czarne pióra, które spadały wprost pod jego stopy. Tracił powoli dech jednak biegł dalej zauważając, że z każdym kolejnym metrem ścieżka zaczyna być coraz gęściej spowita ciemnymi krzewami . Te powoli zaczęły przysłaniać mu drogę, aż w końcu niespodzianie potknął się o wystający na niej podłużny przedmiot. Upadł boleśnie, czując pod otwartą dłonią rozcięcie. Natychmiast pot zalał mu skórę i nie było to skutkiem przebytego wysiłku, w ustach poczuł metaliczny posmak i z przerażeniem stwierdził, że przedmiot o który się potknął był drewnianą, otwartą trumną. Serce zakołatało w piersi boleśnie mocno i nierównomiernie. Tracił dech.

Nie miał czasu jednak myśleć nad tym co ujrzał ani bardziej się poruszyć. Z objęć leśnego mchu, leżący na ziemi poczuł nagle jak grunt usuwa się natychmiastowo spod jego ciała, i zaczyna nieuchronnie spadać w ciemną przepaść. Zaczął krzyczeć i natychmiast głowa zaczęła niezmiernie boleć skutkując pulsowaniem w skroniach. Wiedział, że grunt jest blisko jednak zamiast  zastać twarde zderzenie z ziemią wpadł wprost w objęcia chłodnej wody.

Wszystko nagle spowolniło wraz z rytmem bicia serca, otworzył powoli powieki widząc nad sobą jedynie taflę granatowej, rześkiej wody i blask księżyca na zewnątrz, który oddalał się od niego z każdą sekundą.

Woda stawała się powoli barwiona czerwoną posoką jednak w tym momencie poczuł czyjeś silne ramiona wyciągające go z objęć zimnej śmierci. Zaraz znalazł się na suchym gruncie z dala od trumny i zawistnych drzew.

Zakasłał ciężko i podniósł zmęczony wzrok by ujrzeć tego, który go uratował jednak odnalazł jedynie przed sobą płatki czerwonej róży i odlatującego kruka.

Ars Moriendi || Słowacki x Mickiewicz ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz