ROZDZIAŁ 6

560 31 68
                                    

Cała moja uwaga jest skupiona wokół rozmowy z Vincentem do tego stopnia, że dopiero po wyjściu Remy z samochodu uzmysławiam sobie, że nie podziękowałem jej za śniadanie. Pozwoliłem w końcu prowadzić Sergiuszowi samochód, a sam obserwuję, co się dzieje za oknem. 

"Musimy pogadać w cztery oczy."

Zastanawiam się, czy powinienem traktować słowa Vincenta dosłownie. Taki telefon, w dodatku z samego rana, nie napawa dobrymi fluidami. 

Naglę czuję szturchnięcie w ramię. 

- Jesteśmy - mówi Sergiusz, po czym wysiada z samochodu. 

Wchodzimy do środka. Zapalam światło na głównej sali, bo panuje tu mrok, ale nie dziwię się, bo nie ma jeszcze dziewiątej. Próbuję obrać taktykę, w jaki sposób mógłbym wejść do gabinetu Vincenta sam. Musiałem zabrać ze sobą Sorana, bo planuję stąd jechać od razu do kasyna, co nie udało się nam wczoraj. Gdyby nie solidne śniadanie Remy wysłałbym go na kuchnię, bo posiłek to jedyna opcja, której nigdy nie odmówi. 

- Hej. 

Oglądam się za siebie, gdy słyszę głos Vincenta. Stoi w połowie schodów, trzymając dłonie w kieszeniach marynarki. 

- Szybko dojechaliście - dodaje po chwili.  

- Siadamy tu? - pyta Soran, wskazując brodą na kanapy pod ścianą i zaczyna iść w ich kierunku. 

- Właściwie tak. Ty tu siadasz. - Vincent unosi lekko głowę, a Sergiusz zatrzymuje się w pół kroku. - Zaczekaj na nas. 

- Co to ma znaczyć?

- To zajmie chwilę - zwracam się do niego, gdy zaskoczenie maluje się na jego twarzy. 

- Wiedziałeś? - Spodziewałem się wyrzutu, ale nie tego, że zareaguje cynicznym śmiechem. - No tak. W tym składzie to ja jestem pachołkiem. Jasna sprawa, panowie. 

- Mogę wiedzieć, co cię rozbawiło? - Vincent patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami. 

- To nic takiego. Przypomniał mi się stary dowcip Hectora, szefie. - Uśmiecha się gorzko. - Ale już milczę. 

Sergiusza ciężko wyprowadzić z równowagi, ale jeśli już to się stanie to wie, gdzie uderzyć i tym razem nie jest inaczej. Chyba nikt nie lubi porównań, zwłaszcza, gdy po drugiej stronie liny stoi człowiek bez sumienia, godności, a przy tym jest twoim ojcem. 

Ruszam za Vincentem, choć waham się, czy pozostanie obserwatorem ich dyskusji było dobrym ruchem. Chyba jedynym słusznym, jaki mogę wykonać z mojej pozycji, ale jako przyjaciel wiszę mu obiad, podwieczorek i kolację przez następny miesiąc.  

- Co z tobą? - mówię do brata, gdy wchodzimy do jego gabinetu. - Nie mogłeś tego inaczej załatwić? 

- Nie.

Wiem, w jakiej jestem tu roli. Obowiązuje mnie bezwzględny szacunek do bossa i panujących zasad, ale nie spodziewałem się takiej sceny w wykonaniu Vincenta. Czy to nie on zawsze chciał łagodzić konflikty? 

- Siadaj - poleca, wskazując dłonią kanapę naprzeciwko niego, a sam zajmuje miejsce za biurkiem. - To będzie czysto służbowa rozmowa, więc chciałbym abyś wyłączył emocje i zachował profesjonalizm. 

- A zwykle jest inaczej?

- I darował sobie sarkazm. Widzę, że czujesz się lepiej skoro pozwalasz sobie na taki ton. 

- Zmniejszona dawka uspokajaczy. Mów, co jest. 

- Wczoraj pod Gilstrap był patrol. Oczywiście nieoficjalny. Siedzieli przyczajeni w aucie po drugiej stronie ulicy. 

Bractwo Omerta [2] - Pokuta (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz