9. Stacja numer dwieście dwadzieścia dwa cz.1

64 19 86
                                    

Pierwszą rzeczą, którą poczuł, był zapach mokrego mchu. Marcel znów leżał na twardej ziemi. Czy kiedykolwiek miało mu być jeszcze dane wyspać się w miękkim, ciepłym łóżku na poduszce i pod kołdrą?

Przeciągnął się i otworzył oczy. Zielony Kot siedział obok niego na pieńku drzewa, przyglądając mu się uważnie.

– Dzieńdoberek – zawołał wesoło futrzak. – Wreszcie dośniłeś!

– Obudziliście się wcześniej? – zapytał chłopak, siadając. – Znów prześniwanie zajęło mi dłużej niż tobie.

– Z  czasem dojdziesz do wprawy! – Zielony Kot zeskoczył z pieńka i zaczął odbywać poranną kocią toaletę.

Marcel wzruszył ramionami i wyciągnął spod siedzenia uwierający go kamień. Kamieniowi nagle wyrosły cztery chude nóżki i mała głowa. Chłopak krzyknął cicho ze zdumienia i o mały włos nie wypuścił dziwnego zjawiska z rąk.

– Spokojnie, to tylko kamieniec – wyjaśnił Zielony Kot. – Jest zupełnie niegroźny, ale lepiej rzuć go na ziemię, bo jeszcze cię opluje, a jego plwociny są trujące. Co prawda wcale się od nich nie umiera, ale oplute miejsce trochę piecze. No dalej, w krzaki z nim!

Marcel, trochę rozbawiony, posłuchał Kota i rzucił kamieńcem. Ten pisnął i w locie schował wszystkie swoje członki. Znów wyglądał jak zwykły kamień; szary, płaski i z małą naroślą z jednej strony, z której wcześniej wyrosła główka.

Chłopak rozejrzał się po okolicy. Znajdowali się w zwyczajnie wyglądającym lesie. Nad ich głowami szumiały drzewa, a ziemię wyścielał ciemnozielony mech, który sprawiał wrażenie miękkiego jak materac.

Marcel natychmiast odnalazł wzrokiem Rosę i od razu poczuł jak wypełnia go nieopisane szczęście. Siedziała po turecku kilka metrów dalej i przekrzywiając lekko głowę patrzyła na niego z lekko dostrzegalną kpiną. Było w niej coś sprzecznego – z  jednej strony kojarzyła mu się z małym, dzikim zwierzątkiem, które należy oswoić, ale jednocześnie wiedział jak bardzo nietrafne jest to porównanie. Nie mówiła wiele i mogła sprawiać wrażanie nieśmiałej, ale przecież wcale się nie bała. Wręcz przeciwnie, biła od niej dziwna siła. Jej kpiący uśmiech zdawał się rzucać jakieś nieokreślone wyzwanie. Fascynowała go aż do szpiku kości. Chciał ją poznać i zrozumieć. Czy ona czuła coś podobnego w stosunku do niego? Poczuł się nagle nudny i zwyczajny. Co mógł ze swojej strony zaproponować tej tajemniczej dziewczynie, by wzbudzić w niej podobną fascynację, jaka wypełniała jego samego?

– No to witajcie w Lesie Jutra, moi drodzy – zawołał tymczasem Zielony Kot. – Skoro wszyscy już prześniliśmy, myślę, że możemy ruszać w drogę.

Wystarczyło, że Marcel rzucił mu jedno pytające spojrzenie, by ten od razu przeszedł do wyjaśnienia.

– W Lesie Jutra wszystko dzieje się o jeden dzień później, stąd jego nazwa. To jedyne takie miejsce w Donikąd. Kiedy tu mamy niedzielę, gdzie indziej jest jeszcze sobota. Kiedy gdzie indziej wciąż pada, to tutaj po deszczu świeci już słońce. No i na dodatek nie da się wejść do niego ot tak – krok do przodu i hop, jesteś w lesie, krok w tył i już w nim nie jesteś. Trzeba prześnić barierę czasową, a to wcale nie takie proste! Nie każdy to potrafi, ale niektórzy – Wypiął dumnie pierś. – owszem. Na przykład ja. Mam spore doświadczenie w prześniwaniu. Śmiem twierdzić, ze jestem w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. – Zielony Kot cmoknął, co mogło oznaczać, że bardzo spodobało mu się użyte przed chwilą wyrażenie, które zapewne w jego mniemaniu dodawało mu elokwencji. – Śmiem twierdzić, że tak właśnie jest!

– To taki mały psikus czasu, ten nasz Las Jutra – dodał futrzak i rozejrzał się wokoło. – Ach, wygląda dokładnie tak, jak go sobie zapamiętałem. No to jak, idziemy? Nie wiem jak wy, ale ja chętnie poszukałbym jakiejś stacji. Tak się starałem obudzić gdzieś koło stacji numer dwieście dwadzieścia dwa!

Zielony KotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz