Od rana chodziłem jak nakręcony, nie mogąc uwierzyć w przymusowy urlopu i dwutygodniowy wyjazd. Nerwowo zerkałem na zegar ścienny, sprawdzając godzinę.
– Powinni być za kwadrans – mówiłem sam do siebie, upewniając się, czy wszystko wyłączyłem i wyciągnąłem z gniazdek wtyczki.
Z papierosem w zębach, usiadłem na balkonie. Zaciągnąłem się mocniej dymem, a nosem wypuściłem szarą chmurę. Nie wiem, dlaczego tak bardzo denerwowałem się zaległymi wakacjami. Już od lat nie ruszałem się nigdzie poza granice Sacramento. Powinienem cieszyć się jak durny z nieoczekiwanego wypadu. Ale w moim przypadku to tak nie działało. Byłem chory, na nieuleczalną chorobę, jaką jest pracoholizm. Najchętniej od świtu do nocy siedziałbym w lecznicy, w ogóle stamtąd nie wychodząc.
Znowu zaciągnąłem się fajką i przymknąłem oczy, zastanawiając się, jak do tego doszło.
Hm... jeśli chodzi o wszystkie możliwe imprezowe pomysły, ich prowodyrem jest oczywiście Joint. Znany pod tym pseudonimem Johnny Williams, to najbardziej szalony człowiek jakiego znam. Przyjaźnię się z nim od czasów liceum.
Już pierwszego dnia nowej szkoły usiedliśmy razem w ławce i tak zostało, aż do rozdania dyplomów. Jako nastolatek dawałem mu się wciągać w różnego rodzaju szaleństwa, na które moi rodzice przymrużali oczy. Z wiekiem stonowałem, w przeciwieństwie do niego. Nadal był lekkoduchem, traktującym życie jak dobry film przygodowy. Weekendami, gdy nie miałem dyżuru, spotykaliśmy się w garażu, dłubiąc przy autach, łaziliśmy na paintball albo do klubu. Nasz wspólnie spędzony czas zawsze niósł za sobą nutkę adrenaliny, przez co moja egzystencja nabierała barw. Tylko dzięki niemu nie byłem nudziarzem z doktoratem.
W poprzedni piątek przejąłem dyżur za moją szefową, która dostała ostrego zatrucia pokarmowego. Oprócz umówionych zabiegów i kilku szczepień, nie działo się nic szczególnego. Wieczorem zanurzyłem się pod kocem z piwem w ręku, marząc tylko o kolejnym spokojnym dniu w pracy. Mój przyjaciel zadzwonił około dwudziestej, zakłócając mi drzemkę. Byłem ledwo przytomny, gdy zaczął opowiadać o przypadkowym spotkaniu koleżanek z naszej klasy, z którymi od dłuższego czasu nie miałem żadnego kontaktu. Natychmiastowo się ożywiłem, gdy z jego ust padło zdanie na temat Alice. Dowiedział się, że miesiąc temu była przejazdem w Sacramento.
Alice Colins, moja niespełniona, szkolna miłość. Przez całe trzy lata chodziłem za nią jak dobrze wytresowany owczarek niemiecki. Nigdy nie odwzajemniła moich uczuć. Mieszkała obok Jointa, przez co miałem sposobność często ją widywać. Codziennie, we trójkę, chodziliśmy do szkoły, a wracając zahaczaliśmy o ulubioną pizzerię.
Li, jak ją zwaliśmy, była otwartą, rozpromienioną i zadziorną dziewczyną, o niesamowitej urodzie. Jej kasztanowe włosy miały w sobie naturalny połysk złota, a oczy, w kolorze soczystej zieleni, zapierały dech w piersi. Szalałem, nie widząc świata poza nią, ale nigdy ostatecznie nie udało mi się podbić jej serca. Może za mało się starałem albo dawałem zbyt subtelne sygnały, których nie była w stanie odczytać? Nie wiem. Nie będę analizować zachowań sprzed dziesięciu lat.
CZYTASZ
Śladami tęsknoty
Roman d'amourAutorki: HPNight i NataliaKyler Grafika: trohical Opis: Dziesięć lat temu życie wydawało im się prostsze. Świat stał przed nimi z szeroko otwartymi drzwiami, dając możliwość realizacji marzeń. Nieoczekiwana śmierć babci Alice, przekreśliła plany, k...