Pokusa była tak ogromna, że niemal czuł jej słodki smak na języku, kiedy z trudem przełykał ślinę.
Najpotężniejszy demon, jakiego kiedykolwiek wydało na świat Piekło, leżał tuż u jego stóp - bezbronny, w stanie tak głębokiego snu, że niemal sprawiał wrażenie martwego - i wystarczyłoby naprawdę niewiele, by rozwiązać ten problem raz na zawsze.
Gdyby tylko zechciał, mógłby z łatwością chwycić drobne, zaschnięte ciało i rozkruszyć je na pył, tym samym zmieniając bieg demonicznej historii. Ale nie zrobił tego.
Nie zrobił nic, choć ogrom możliwości kotłował się w jego głowie z intensywnością zastraszającą nawet dla niego samego, kusząc go i zwodząc.
Przecież nie mógł być aż tak głupi. Jasne, pragnął zemsty. Chciał odrobiny władzy. Nie odmówiłby przywilejów, które wynikały z bycia ważnym pionkiem na piekielnej planszy - ale przede wszystkim musiał przeżyć, a to wymagało trzymania się z najsilniejszymi. Dlatego też Onyks pokornie odepchnął na bok pragnienie rozerwania śpiącej Bestii na strzępy. Potrzebował jej.
A ona potrzebowała jego.
Plątanina plastikowych wężyków i woreczków z krwią spoczywała tuż obok niego. Igły stawiały niewielki opór, kiedy wbijał je na oślep w warstwę stwardniałych, wyschniętych tkanek. Nie był pewien, czy to pomoże, ale nie zależało mu na pewności. Nie obraziłby się, gdyby ten pomysł wcale nie zadziałał.
Musiała istnieć jakaś granica; jakiś punkt, po przekroczeniu którego nie było już odwrotu, który musiał być śmiertelny nawet dla Bestii. Wiedział to. Jednak teraz - nakłuwając ciało, które mogłoby należeć tylko do kogoś niewątpliwie martwego - zaczynał mieć co do tego wątpliwości. Kwestionował wszystkie swoje teorie i hipotezy, które udało mu się wysnuć w ciągu ostatnich tygodni.
Szukał sposobu. Szukał go od samego początku, od kiedy tylko zawarł ten idiotyczny układ, bo wiedział, że przyjdzie mu umrzeć. Niezależnie od tego, jak wszystko się potoczy, Bestia w końcu się nim znudzi. Onyks podpisał swój własny wyrok śmierci, ponieważ nie miał wyboru, ale nie zamierzał tak po prostu zaakceptować tego losu.
Chłonął wzrokiem słabe, kruche ciało dziecka spoczywającego na dnie nory, obleczone chaotycznym zestawem rurek, powoli zapełniających się krwią.
Wydawało mu się, że minęły całe godziny, zanim na pozór martwe ciało zaczęło się nią żywić. Kropla po kropli, pochłaniało całą zawartość medycznych woreczków, aż w końcu nie pozostała w nich już ani odrobina ciemnej cieczy.
Onyks czekał.
Bijąc się z własnymi myślami, wydobył z kieszeni jedną ze strzykawek. Błękitna, połyskująca srebrzyście zawartość niemal puszczała mu złośliwie oczko, kiedy ściągał ochronną osłonkę z cienkiej igły.
Nie potrafił się zdobyć na to, by ją zabić. To - w przypadku możliwego niepowodzenia - generowało zbyt duże ryzyko. Ryzyko, na podjęcie którego nie było go stać.
Nie sądził jednak, by było cokolwiek złego w wyrównywaniu szans. Cichy głosik w jego głowie podpowiadał mu, że jest coś naprawdę denerwująco niesprawiedliwego w fakcie, że zaledwie jedna piekielna istota posiada tak potężną moc - i to istota, która mogła bezpośrednio zagrażać jego życiu.
Ostrożnie wbił igłę w ciało Bestii, tuż obok innej, przez którą dopiero co przetoczyła się krew. Wcisnął tłok strzykawki. Srebrzyste drobinki zatańczyły w jej wnętrzu, śmiejąc się przeznaczeniu prosto w twarz.
***
O
gromny arkusz papieru, przytwierdzony do ściany kawałkami niedbale oderwanej od rolki taśmy, powoli zapełniał się coraz to nowszymi pomysłami, schematami i maleńkimi rysunkami.