Minęły trzydzieści dwie godziny i chociaż zazwyczaj nie robi to na mnie wrażenia, tym razem ścigam się sam ze sobą. Klark, który idzie krok w krok za mną, odczuwa już zmęczenie, ale niczego nie mówi. Gdyby był na to czas, mógłbym uciąć pogawędkę, tymczasem pilnuję, na co poświęcam energię, bo Ci którzy znają to jako sport, wiedzą, jak ważne jest skupienie.
Nie chcę powiedzieć tego na głos, ale jedyne co nie umyka temu miejscu to kości. A poszukiwania? Ilu osobom mogłoby się udać? - przebiega mi przez myśl. W tym samym czasie uaktywnia się łapacz dźwięków. Nie reaguję przesadnie, bo zdarzało mu się zaalarmować na wyrost, ale przyśpieszam kroku, bo to w końcu jakaś nadzieja. Uruchomił się pierwszy raz, więc jeszcze warto się temu poddać.
Jest wąsko, nisko, a jednocześnie nogi ślizgają się po nierównościach ułożonych z niegdyś, domniemam, wartościowych ludzi. Zgięty w połowie wykonując mikroskopijne kroki, przedzieram się, nadając sobie samemu tempo. Tysiące razy, a ja wciąż nie mogę przywyknąć siły, która drzemie w tych resztkach.
W końcu docieram do wapiennego gruntu i z ulgą stawiam pierwszą stopę, a kiedy dociera do niej druga, prostuję się i prześwietlam najbliższą drogę, która zakończona jest w stylu litry t. Przy prawej krawędzi widzę stopy. Już nie idę, biegnę.
Docieramy z Klarkiem kilkadziesiąt sekund później i dopiero wtedy widzimy leżące na podłodze ciało. To ona. Ma na sobie tylko moją bluzę.
Oddech ulgi przecina paraliż, bo jeśli jeszcze nie umarła, dzieli ją od tego niewiele. Drży, więc w pół sekundy pochylam się nad nią, ściągnąć plecak i nosze.
- Mam Cię! - chwytam jej ramiona i obracam ku sobie.
Wystarczy, że pospiesznie podnoszę jej powiekę i mętne, odlatujące gałki oczne wprowadzają mnie w stan alarmowy.
- Nill - czerwony szlak, piętnasty kilometr. Osiemnaście i pół metra. Załamanie dróg. Dojdziecie od zielonego i białego. Potrzebujemy Medyka - mówię na wydechu i w tym samym momencie łapię się na tym, że komunikator nie działa.
Przelotnie spoglądam na Klarka i wydaję instrukcję.
- Radio nie działa. Są za daleko. Znajdź ich. Ona potrzebuje pomocy.
Nie kończę mówić, a on już biegnie. Tymczasem znów skupiam się nad tym, co mogę zrobić. Rozpakowuję plecak i wyciągam schłodzony piórnik wypchany po brzegi strzykawkami różnej wielkości, po czym jedną ręką sprawdzam ledwo wyczuwalny puls. Nie mogę poczekać na Nilla, więc sięgam po największą i podaję domięśniowo, a kiedy mięśnie odruchowo walą mi w pysk, zahaczam skórę, a potem stabilizuję ją kolejną strzykawką. Oprócz tego potrafię jeszcze podłączyć tlen, opatrzeć ranę, zapodać kroplówkę i robię to, przekładając w ekspresowym tempie zawartość plecaka. Czy mogę coś jeszcze? Otwieram nosze, przerzucam wyciągnięty odruchowo kardiometr na jej klatkę piersiową, a potem z lejącą się torebką przenoszę ją, układam i w końcu przykrywam folią.
Jeszcze żyje.
Jak długo?
Nie mam pojęcia.Mogę mieć jedynie nadzieję, że moje umiejętności wystarczą. Czy tak?
Zobaczymy.
Po piętnastu minutach oczekiwania poddenerwowany kończę domykać plecak, zakładam go na brzuch, po czym podnoszę nosze i starannie zakładam je, poprawiając na plecach, ściskam pasem, na koniec upewniając się, że jakkolwiek się nie poruszę, ona nie wypadnie. Po krótkim przetestowaniu przyspieszam kroki i zbieram nas w drogę wyjścia. Tym tempem przede mną dwie godziny drogi na powierzchnię, zakładając, że wszystko przebiegnie w pomyślnie i znajdę dodatkowe ręce do pomocy. Nie tym się na razie martwię, a faktem, że niosę na barkach kogoś, kogo życie mogę przegapić, skupiając się na wyciągnięciu nas obu w całości.
CZYTASZ
W Twoich rękach
RomancePowszechnie znany jest trend, że pierwszoroczniaków trzeba godnie przyjąć, a właściwie przechrzcić. Nic zatem dziwnego, że zgrana paczka przyjaciół pod wpływem wypitego alkoholu wpada na śmieszny i zabawny sposób powitania świeżynki w ich szeregach...