10. Zakała

92 5 29
                                    

Wiosna nadeszła cicho, niemal niezauważalnie. Najpierw delikatne podmuchy wiatru kołysały się sennie między konarami i gałęziami drzew, na których szeleściły zielonkawe liście, a potem, z dnia na dzień, pąki roślin zaczęły pękać, odsłaniając świeżą i bogatą szatę kolorów. Słońce stało się jaśniejsze, a jego promienie przesączały się przez leśną florę, by kłaść się na ziemi, czyniąc z siebie niby świetlisty dywan.

Głęboko w lesie ukryty był staw. Nie chełpił się ogromnym rozmiarem, a raczej przeciętnym czy małym, ale stanowił pewnego rodzaju podwalinę całej, zamieszkałej na terenach rezydencji Bielińskich fauny. To tam odpoczywały pawie, między sobą konkurując o miano posiadacza najpiękniejszego i największego ogona; młode sarny skakały przez kamienie, a lisy czyściły iskrzącą, rudawą sierść. Miejsce to było źródłem spokoju, uwerturą wszystkiego, co działo się w przyrodzie.

To tam wybierała się Aleksandra, kiedy pragnęła zebrać myśli. Zrobiła to również i teraz. Zasiadła niedaleko wody, z podziwem wymalowanym w oczach obserwując żywą naturę. Starała się być bezszelestna, wiedząc, że i tak była intruzem pośród tego nieskalanego żadnym grzechem otoczenia. Pozwoliła sobie na łagodny uśmiech. Odetchnęła z ulgą, czując, jak wcześniejsze troski odpływają, a na ich miejsce przybywa ukojenie. Lecz nie na długo. Minęła minuta, może dwie, a kobieta ponownie się przygarbiła od ciężaru problemów, które tego dnia na nią spadły.

Starała się być silna. Ba! Codziennie dumnie unosiła głowę, szła przed siebie i znosiła kpiny i oszczerstwa rzucane w jej stronę z przeróżnych stron. Słowa Jana czy kobiecej służby puszczała mimochodem. Nie poddawała się; nie dała po sobie poznać, że odkrycie romansu męża, a później jego śmierć wyraźnie odbiło się na niej, tworząc na jej sercu malutką, do tej pory krwawiącą bliznę. Nikomu nie zwierzała się ze swoich relacji z rodzicami, wiedząc, że to jeszcze bardziej przyciśnie ją do podłoża. Udawało jej się to, a wizerunek tej silnej i pewnej siebie szlachcianki rósł każdego dnia.

Zdrady Klemensa już nie była w stanie pokonać.

Przysunęła do siebie kolana i skuliła się. Pociągnęła nosem, a z jej piersi wyrwał się szloch. Wpiła się zębami w wargę, ale nie była w stanie pohamować płaczu. Miała wrażenie, że się dusi, więc odpięła większość guzów sukni, histerycznie chwytając się za szyję. Jej policzki były całe czerwone, a włosy potargane. Minęło kilka chwil, nim zdołała się opanować.

Nieustannie wracał do niej widok Zofii oraz Klemensa. Już nie widziała w nim kochanka, któremu zwierzała się, oddawała swoje ciało, przy którym śmiała się do rozpuku, leczyła blizny po grzechach Stanisława. Brzydziła się nim, a myśl, że robiła z nim te wszystkie rzeczy, kazała jej się wstydzić. Bieliński mamił ją, obiecywał niestworzone rzeczy, a okazał się taki sam jak brat. Obaj ją okłamywali i wykorzystali.

— Nie chcę, żeby moja muza była smutna.

Starła z policzków łzy i poprawiła ubranie. Niekontrolowanie prychnęła, kiedy Franz usiadł obok niej. Ich ramiona się stykały.

— Potrzebuję samotności — wydusiła.

— Och, rozumiem. — Mężczyzna skinął głową i wyjął zza pazuchy notatnik wraz z rysikiem. — Ja też. Razem będziemy siedzieć w samotności.

Zaśmiała się szczerze, niwelując smutek. Poprawiła jeszcze raz ubranie.

— To też niepotrzebne — powiedział. — Widziałem wiele kobiet — dodał z zadowoleniem.

— Pan znów się zapomina! — upomniała.

— Może i tak, ale pani się cała zarumieniła i uśmiechnęła — odparł. Aleksandra utkwiła wzrok w jego twarzy. Gdy sens jego słów do niej dotarł, zmarkotniała. — Piękne miejsce. Ma pani gust.

PortretOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz