17. Pogrzeb

59 3 11
                                    

Dzisiejsza pogoda zdawała się płakać, żegnając wiosnę, ale i żegnając ułożoną w trumnie Zofię.

Niebo, pełne szarych, leniwie sunących chmur, wisiało nisko nad rezydencją Bielińskich. Zewsząd słychać było dudnienie ciężkich kropel deszczu, który nie był jednak ani kojący, ani ciepły, ani przyjemny — przyprawiał raczej idący kondukt o chłód i orzeźwiający ziąb. Błotnista ziemia chlupotała pod butami i rozpryskiwała się na czarne, odświętne ubrania żałobników, lecz to ptaki zwróciły na siebie uwagę większości.

Kruki siedziały na gałęziach drzew. Przechylały łebki i ciekawskimi spojrzeniami badały nagrobek i całe zgromadzenie wokół niego. W pewnym momencie, jak jeden mąż, wzbiły się w powietrze, przeszywając okolicę kakofonią śpiewów. Czyżby wyczuły, że właśnie chowano niewinną kobietę i postanowiły ją uhonorować? A może przeklinały stojący niedaleko dom?

Aleksandra stała z boku. Próbowała skupić się na słowach przemawiającego księdza, lecz te nieoryginalne i wyuczone na pamięć przez duchownego frazy prawie doprowadziły ją do wymiotów. Kręciło jej się w głowie, a po klatce piersiowej przenikał kłujący ból. W jednej sekundzie jej nogi się ugięły i upadłaby, gdyby nie ręka Franza. Wyprostowała się z jego pomocą i pozwoliła, chociaż wprawiło ją to w dyskomfort, by Niemiec chwycił jej talię.

Odetchnęła z ulgą, kiedy włożono trumnę do rodzinnego grobowca. Może i Zofia nie należała do rodziny Bielińskich, ale Aleksandra nie mogła pozwolić na to, aby jej ciało trafiło do Gajewskich. Duchowny pomodlił się i odszedł, podobnie jak większość gości. Franz szepnął coś do kobiety, pocałował ją w głowę i wrócił do rezydencji. Oprócz niej pozostali w tym miejscu jedynie Klemens i Jan.

Fakt, że zmarła siostra Aleksandry, nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Już i tak, lata wcześniej, pochowała Annę i w sercu, i w umyśle. Żałowała jedynie tego, że nie potrafiła jej uchronić najpierw przed Stanisławem, a później przed Klemensem. Mimo że ostatnimi czasy Zofia bardziej przypominała śmierć niż człowieka, była ona najbardziej ludzkim elementem w domu.

— To ja ją zabiłem — wyszeptał Klemens, wstając z klęczek. Spojrzał na Aleksandrę oczami pełnymi łez. — Zawsze po polowaniach zostawiałem pistolet na komodzie, ale nie sądziłem, że...

— Nie wepchnąłeś jej go do ręki. Nie zabiłeś jej — odparła.

Miała ochotę powiedzieć, że przecież zrobił to znacznie wcześniej, jednakże wiedziała, jak okrutne i bolesne były dla niej ciągłe obwiniania o śmierć Anny. Klemens nie zasługiwał na takie słowa. Na pewno nie w tej chwili, kiedy sam był na skraju popadnięcia w szaleństwo.

— Idź do syna — odezwał się Jan, popychając Klemensa w stronę domu. — Albo połóż się spać. Odprowadź go — nakazał przybyłemu pacholikowi. Odczekał chwilę, a gdy z pola widzenia zniknęli mu mężczyźni, spojrzał na Aleksandrę. — Chcesz ze mną porozmawiać teraz czy później?

— A skąd wiesz, że w ogóle chcę to zrobić? — prychnęła.

— Bo nie jestem głupi. Przejdźmy się.

Patrzyła na niego z wahaniem, lecz przytaknęła. Przyjęła jego wyciągnięte ramię. Szli w milczeniu, otoczeni przez szarawy krajobraz. Zatrzymali się paręnaście minut później i zajęli miejsca na altanie, naprzeciw fontanny. Aleksandra objęła się ramionami, a na jej policzku pojawiła się jedna łza.

— Nienawidzę tego miejsca — wydusiła z trudem.

— Wiem.

— Nienawidzę też miejsca, w którym się wychowałam — dodała. — Nigdzie nie czuję się dobrze. Nie mam już nikogo...

PortretOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz