3. Moralne porażki

1K 59 1
                                    

Jasne włosy tańczyły mu przed oczami.

Mocniej przytulił siedzącą przed nim dziewczynę, której głowa spoczywała na jego ramieniu. Twarz miała spokojną, a powieki przymknięte. Rzęsy rzucały cienie na jej policzki, a usta wyginały się w kuszącym wyrazie. Wiatr ponownie zabawił się jej włosami, unosząc je w powietrzu. Kilka kosmyków dotknęło jego policzka. Poczuł ich miękkość, a do jego nozdrzy dotarł zapach jej truskawkowego szamponu. Czując to, uśmiechnął się do siebie i zaśmiał się cicho.

- Z czego się śmiejesz? - zapytała, nie otwierając oczu. Przesunęła się nieco, szukając wygodniejszej pozycji w jego ramionach.

Siedzieli pod rozłożystym drzewem na zalanych jesiennym słońcem szkolnych błoniach. Tego dnia oprócz nich znajdowało się tu jeszcze kilkunastu amatorów piękna świata, który korzystali z wyjątkowo ciepłego popołudnia. Uczniowie siedzieli w małych grupach kilkuosobowych lub parami, jak było w ich przypadku.

- Myślę, że smakowicie pachniesz. Jak truskawka - odparł.

Odwróciła się, patrząc w jego oczy. Nie musiała nic mówić; on ją rozumiał. Wiedział, że czuje do niego to, co sam czuł do niej. Razem mogli wszystko i tworzyli całość. Jako para stanowili więcej niż kiedykolwiek osobno. Ujął jej dłoń, delikatnie głaszcząc delikatną skórę nadgarstka.

- Ted, musimy już iść - powiedziała nie ruszając się z miejsca. Musiała to powiedzieć. Była zbyt sumienna, aby pozwolić sobie na tak długie lenistwo. Ted uwielbiał burzyć jej uporządkowanie; sprawiać, że zapominała o całym świecie i liczyli się tylko oni.

- Amber, spokojnie zdążymy ze wszystkim - zaoponował, wplatając dłoń w jej włosy i niszcząc jej uczesanie, dokańczając dzieło wiatru. Dziewczyna nic nie powiedziała, tylko uniosła się na łokciach. Próbowała doprowadzić swojego włosy do porządku, rzucając mu piorunujące spojrzenia.

- Zebrało ci się na żarty - ofuknęła go, dając mu pstryczka w nos. - Ale musimy się już zbierać. Nie napisałam wypracowania...

- Zrobisz to później - obiecał Teddy. - Pomogę ci.

Sam siebie zaskoczył własnymi słowami. Zwykle wolał najpierw wykonać wszystkie obowiązki, a dopiero potem odpoczywa. Tej reguły trzymał się podczas swojej nauki w Hogwarcie. Odstępstw od niej czynił niewiele i nawet Victoire trudno było przekonać go do zmiany zdania.

- Znowu o niej myślisz. - Głos Amber przerwał jego rozmyślania. Brzmiąca w nim pretensja nie była czymś, wobec czegoś mógłby przejść obojętnie. Zbyt mocno zależało mu na tej dziewczynie, aby zignorować jej wątpliwości. Wiedział, że nie może pozwolić, aby niepewność rozsiewała się w jej myślach, niszcząc ich związek. Związek, który mógł się stać jego wybawieniem.

- Masz taki wyraz twarzy, Teddy, wtedy gdy o niej myślisz, że nie sposób pomylić go z czymś innym. Twoje oczy nabierają blasku, a usta rozchylają się...

- Amber, to nie tak jak myślisz - przerwał jej. Dopiero na widok zwątpienia w oczach dziewczyny zdał sobie sprawę, jak dwuznacznie zabrzmiały jego słowa, podczas gdy w relacji z Victoire nie było żadnych wieloznaczności.

Nie wiedział tylko jak wyjaśnić to komuś, kto nie widział małej Victoire, gdy dziesięć lat temu zmuszała go do zabawy w Strażników magii*, każąc chodzić w różowym kapeluszu i niebotycznie wysokich szpilkach swojej matki albo nie znał historii o ich pierwszej samodzielnej wyprawie ulicą Pokątną. Stanowiła część jego przeszłości, którą rozjaśniała niczym Słońce, będąc najjaśniejszym punktem.

Patrząc na nią, widział, kim jest. Urodzona w rocznicę bitwy o Hogwart znała równie dobrze co on przebieg wojny, jej skalę i ofiary, wśród których byli jego rodzice. Dlatego w każde swoje urodziny razem z nim szła do miejsca pochówku Nimfadory i Remusa Lupinów, nic nie mówiąc. Jej cicha obecność i uścisk znaczyły więcej niż słowa. Wiedziała, żeby musi być, nie pytać. Nie próbowała go pocieszać, dając jednocześnie pociechę.

Victoire Weasley & Teddy LupinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz