20.

145 18 3
                                    

Gdy Kędzierzawy wysiadł z autobusu, zaczęło się powoli ściemniać. Dziś zachód słońca był wyjątkowo piękny. Mijając staw pomyślał, że mógłby tu kiedyś przyjść ze swoim chłopcem. Pewnie byłby zachwycony. Urządziliby piknik, Louis zjadłby kanapki i ciasto przyszykowane przez Harry'ego, siedzieliby na kocu i oglądali gwiazdy. Ale niestety, tylko jako przyjaciele. Cóż, taka była wola szatyna i zielonooki nie mógł tego zmienić. Tak bardzo chciałby raz po raz skradać pocałunki z jego pełnych ust, obserwować każdy jego ruch, patrzeć, jak na jego policzkach pojawiają się delikatne, różowawe rumieńce i napawać się jego obecnością.

Kiedy skończył odrabiać lekcje, umył się i ułożył wygodnie do spania. Jutro czeka go ciężki dzień w szkole. Musiał przyznać, że jest nawet ciekawy reakcji innych osób ze szkoły na jego osobę. Miał nadzieję, że nie każdy jest taki podły, jak dręczyciele Louisa. Ale to on będzie siedział z chłopakiem w ławce, to on będzie przysłuchiwał się jego delikatnemu głosowi, to on będzie... nie, nie, nie. Absolutnie nie mógł o nim myśleć w taki sposób. Byli tylko przyjaciółmi, tak? Przyjaciele. Nic więcej. Cholera, to tak bardzo go bolało. Na samo słowo wymówione w jego głowie głosem szatyna w kącikach oczu zbierały mu się łzy i głupie myśli, które starał się szybko odganiać, jednak te ciągle wracały. To było błędne koło, w którym nie chciał, lecz musiał się toczyć.

Ciągle zastanawiał go ten tajemniczy blondyn na przystanku autobusowym... Kim był? Gdzie mieszkał? Czego od niego chciał? Takich pytań było bez liku. Miał pustkę w głowie. Nawet go nie kojarzył. Może chodził do niego do szkoły i chciał także z niego sobie pożartować? Może to jakiś wróg Louisa, który chce coś im zrobić? Kolejne pytania nasuwały się do jego głowy mnożąc się i mnożąc. Miał dość. Okrył się szczelnie kołdrą, wtulił głowę w jego ulubioną, puchatą poduszkę i już po chwili znalazł się w krainie Morfeusza. 

Budząc się następnego ranka, od razu przeszły go ciarki. Niezaprzeczalnie bał się tego dnia. Owszem, on, Harry Edward Styles we własnej osobie bał się czegoś. On tylko sprawiał wrażenie niewrażliwego, jednak w głębi duszy przejmował się wieloma błahostkami, które najprawdopodobniej nigdy nie będą miały wpływu na jego życie. Kiedy był kilka lat młodszy, popłakał się, kiedy kolega z klasy nazwał jego czekoladowe, lśniące loczki głupimi. Może wydawało się to teraz całkiem śmieszne, ale chłopak był naprawdę wrażliwy i chociaż wcale nie chciał, to obchodziła go opinia innych ludzi o nim samym. Jednak był przekonany, że nikt nie skrzywdzi ani jego, ani Louisa fizycznie. Był silny i potrafił się bić. Twierdził, że zawsze zdoła obronić swojego chłopca. Och, w jak wielkim błędzie był.

Tak, jak wcześniej obiecał, zjawił się pod domem niebieskookiego punktualnie o 7:40. Wysłał mu krótką wiadomość tekstową, informując, że jest na miejscu, po czym już za chwilę ujrzał szatyna na miejscu pasażera. Zmartwił się, bo zobaczył plaster, wokół którego był całkiem sporych rozmiarów siniak na jego karku.

-Lou? Kto... kto cię bije? Czy to twoi... rodzice? - starał się wejść w ten temat delikatnie, wyjeżdżając z podjazdu swoim nowym autem. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż stąpa po cienkim lodzie, wypytując go o tak wstydliwe sprawy.

-Co? Nie! Ja po prostu... spadłem ze schodów. Tak, tak było. Jestem straszną niezdarą - mówiąc to, zaczął szybko poprawiać swoją bluzę, by ta jak najlepiej zasłoniła sine miejsce. Harry'emu bardzo nie podobało się to, że ktoś bije jego chłopca. Nie był również zadowolony z tego, że szatyn go okłamuje, ale rozumiał, że ten się najzwyczajniej na świecie wstydzi. 

-Bo wiesz... gdybyś jednak zechciał mi coś powiedzieć, moglibyśmy razem jakoś temu zaradzić. Nikt nie ma prawa cię bić, mam rację, słoneczko? - natychmiast skarcił się w myślach za to czułe słowo - przepraszam cię, nie powinienem był, jesteśmy przecież tylko - te słowo przeszło ciężko przez jego gardło- przyjaciółmi...

-Tak, wiem przecież. - z niewiadomych dla Loczka powodów niebieskie oczy jeszcze bardziej posmutniały, o ile mogły one uczynić to jeszcze bardziej. - ale nikt mnie nie bije, Harry. Uwierz mi...

Zielonooki i tak nie dostosował się do zalecenia Louisa. Mógłby mu uwierzyć, jeśli chodziłoby o coś innego, ale na pewno nie o to. Ewidentnie ktoś się nad nim znęcał. I robił to regularnie. Przecież nie był wcale głupi i widział stare siniaki, blizny... Do tego dochodziła jeszcze anoreksja, cięcie się, niska samoocena i dręczenie przez rówieśników. Ale uporają się z tym. Razem. Harry z chęcią pomoże Louisowi, jeśli ten mu na to pozwoli. Na pewno im się uda. Ostatnio Harry'emu przyszło na myśl, że oni razem mogliby być może... ognioodporni? Będą odpierać każde zło, które raczy do nich przyjść i chcieć zakłócić ich spokój. Tak, te słowo zdecydowanie będzie ich określało w całkiem niedalekiej przyszłości. Ale "ich" tylko jako przyjaciół. Postanowił zapisać sobie gdzieś to i napisać kiedyś piosenkę pod takim właśnie tytułem. Może się uda, może pokaże ją Louisowi, może jemu się spodoba i w końcu zrozumie, że... Stop. Musiał przestać. Znowu przyłapał się na myśleniu o szatynie w ten niewłaściwy sposób nienawiązujący wcale do przyjaźni. Zdecydowanie potrzebne było mu zaprzestanie tego. Teraz. W tym momencie. Koniec.

-Harreh? - wychrypiał cicho i nieśmiało szatyn.

-Tak? - odparł pytająco chłopak.

-Dziękuję, że... że mogę na tobie polegać. Już wiele razy się o tym przekonałem.

-Och, Loueeh - zielonooki po raz kolejny nie powstrzymał się i zamknął mniejszego w żelaznym, czułym uścisku. Ku jego zdziwieniu, Louis wcale się temu nie opierał, wręcz sam jeszcze bardziej wtulił się w jego umięśnione ciało. 

Trwali tak do momentu, kiedy nie usłyszeli dość niewyraźnego pierwszego dzwonka, który sygnalizował, żeby uczniowie już zebrali się pod klasą i przygotowali do lekcji. Wybiegli z samochodu, Louis, cóż, dość... nieśmiało złapał kędzierzawego za rękę, ale to przecież tylko dlatego, żeby tamten wiedział, gdzie ma biec, bo łatwo można było zgubić się w tak ogromnej szkole, rzecz jasna. Nic poza tym. Po jego ciele wcale a wcale nie przeszły dreszcze przyjemności, kiedy tylko poczuł dotyk ciepłej, aksamitnej skóry bruneta na swojej dłoni. Ani trochę nie cieszył się z takiej małej rzeczy. Starał się tak ciągle i ciągle nawet siebie samego okłamywać, ale z marnym skutkiem. 

Loczek wodził niepewnym wzrokiem po kątach wielkiej placówki, spoglądając ciągle w bok, by upewnić się, że szatyn ciągle stoi obok niego. Nagle ktoś przechodząc niespodziewanie uderzył go dosyć mocno ramieniem. Oniemiały spojrzał za siebie i ujrzał tę twarz. Twarz, której tak bardzo nie chciał widzieć...

______________

Hej! :) W końcu rozdział. Jest mi głupio, że teraz dodaję je tak rzadko, ale mam pełno innych obowiązków, no i wiadomo, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Rozdział jest bardzo uczuciowy, hm, w sumie jego większość to uczucia. Chcielibyście, abym zmieniła coś w rozdziałach? Piszcie mi śmiało, nie wstydźcie się, ja potrzebuję takich uwag, aby stawać się lepszą, no i żeby wam lepiej się czytało.

Jak myślicie, kogo ujrzał Harry na szkolnym korytarzu? Piszcie mi swoje opinie o rozdziale w komentarzach, uwielbiam je czytać, naprawdę, kocham was xx 

ognioodporni | larry stylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz