Aziris smacznie spał, wtulony w ciepłą pościel, na łóżku nieproporcjonalnie większym od niego. Równomiernie oddychał, a na jego twarzy odbijały się jego kolorowe sny. Z jego krainy marzeń jednak wyrwał go cichy szept oraz szturchnięcie.
„Hej, Az. Obudź się." Biały półsmok pochylił się nad nim, całkowicie już ubrany.
Mniejszy mężczyzna powoli otworzył oczy i wydał z siebie cichy pomruk niezadowolenia. Ku jego zdziwieniu, po tej czynności półsmok wziął go za ramię i praktycznie wyciągnął z łóżka. Skonfundowany chciał się zapytać swemu chłopakowi co się stało, lecz nie było mu to dane, bowiem Merafin ujął jego rękę i wyszedł z pokoju ciągnąc go za nim. Szli jednym z dłuższych korytarzy pałacu. Smok szedł dość szybko, a Az, aby dotrzymać mu kroku, musiał praktycznie biec. Zdecydowanie przeszkadzała mu w tym przeogromna koszula, którą nosił. Mężczyzna był co najmniej zdziwiony, przez większość tej wędrówki przyglądał się jedynie swojemu otoczeniu. Nie nastał jeszcze świt, ale wszystkie świece zapalone ubiegłej nocy już się wypaliły, przez to w rezydencji panował półmrok. Dopiero w połowie drogi mężczyzna otrząsnął resztki snu z powiek i zrozumiał co się dzieje.
„H-hej! Merafin! Stój! Nie zdążyłem założyć maski!" powiedział teatralnym szeptem zdenerwowany Az.
Większy mężczyzna nie przerywając swego pewnego marszu obrócił lekko głowę, aby drugi mógł zobaczyć jego uśmiech „Spokojnie, jeszcze nikt nie wstał."
Te słowa co prawda nie uspokoiły mniejszego mężczyzny zupełnie lecz z pewnością dodały mu trochę otuchy. Teraz pędząc przez pałac Az oglądał się za jakimkolwiek nieproszonym gościem. Nareszcie dotarli do skraju posiadłości, gdzie na dół prowadziły drewniane schody, teraz wkraczali na ogrodową część posesji. Przez zimne powietrze przedzierał się śpiew ptaków. Na barwnych kwiatach osiadła rosa, mieniąca się niczym brylanty. Skonfundowany mężczyzna i jego chłopak podróżowali teraz kamienną ścieżką pomiędzy wysokimi drzewami, z których raz po raz zlatywały rajskie ptaki by rozprostować skrzydła. Kiedy przechodzili koło stawu przywitało ich rechotanie żab oraz piszczące w trawie pasikoniki. Tam również się zatrzymali. Merafin usiadł na kłodzie położonej blisko kamienistego brzegu jeziorka, a następnie usadowił koło siebie swojego chłopaka. Az natychmiast ugiął nogi tak, aby znajdowały się na beli i nie musiały już dotykać zimnego podłoża.
Mężczyzna już otworzył usta by zapytać się po co to wszystko było, jednak zanim nawet miał szansę się wypowiedzieć dostał od swego lubego krótkie „Ciiii..."
Pokonany Az westchnął i oparł się o chłopaka. Patrzył przed siebie, na lekko rozjaśnione już niebo. Otaczała ich lekka woń lilii rosnących nieopodal. Było tam niesamowicie cicho, a jednocześnie tak głośno. Żaden z nich nie wydał z siebie dźwięku odkąd tam przyszli, lecz ich uszy były ciągle wypełnione muzyką natury. Szum drzew i krzewów, poruszanych chłodną bryzą, stanowił niesamowity utwór muzyczny. Razem z śpiewem ptaków oraz rechotem żab stawał się prawdziwą symfonią. Mniejszy mężczyzna objął ramię swego chłopaka, patrząc jak zza drzew powoli wyłania się słońce. Na początku puszyste chmury były jedynie blado pomarańczowe, jednak z czasem niebo przeobraziło się w barwne przedstawienie. Po przestworzach powoli przesuwały się kolorowe obłoki, niektóre czerwone jak róże, inne złote jak dukaty, a kolejne z wszystkimi kolorami pomiędzy. Widok ten odbijał się również o nieskazitelnie gładką taflę stawu i gdyby nie drzewa zasłaniające horyzont można byłoby przysiądz iż jest to miejsce, w którym nieboskłon spotyka się z ziemią. Aziris nie zdawał sobie sprawy z tego, że wstrzymywał oddech dopóki nie zaczęło mu brakować powietrza. Bał się, że nawet najmniejsze zakłócenie tego harmonijnego stanu pośle wszystko w gruzy. Powoli położył swą głowę na kolanach półsmoka, a ten zaczął go powoli gładzić po włosach. Normalnie taka czynność szybko wpędziła by go w sen, jednak tym razem Aziris nie czuł ani krzty zmęczenia. Nie mógł sobie pozwolić na przeoczenie choćby sekundy tego magicznego rytuału. Siedzieli tak w kompletnej ciszy, otoczeni muzyką natury, do momentu gdy słońce całkowicie wzeszło, a do lasu przyszli pierwsi służący w poszukiwaniu ich.