Rozdział II

55 3 0
                                    

       Kolejne dni były tak podobne, że niemal zlewały mi się w jedno. Rozpakowywanie, sprzątanie, prace remontowe. I odkurzanie, ono przede wszystkim. Zużywałam hurtowe ilości leków na alergię, robiąc przerwy tylko wtedy, kiedy zaczynałam czuć się jakby przyćpana. Miałam już tego wszystkiego potąd, dlatego perspektywę pracy w ogrodzie potraktowałam jak rodzaj miłej odmiany. Zawsze było to więcej powietrza i mniej kurzu. Poza tym, pracując łopatą można było wyładować się lepiej, niż waląc w worek treningowy. Oczywiście w Londynie nie było mowy o własnej zielonej przestrzeni, jednak nabrałam doświadczenia odwiedzając dziadków na wsi.

          Wstałam z samego rana, obudzona ciężarem kociego ciałka. Czarna, smukła koteczka nie doczekała się jeszcze własnego imienia, jednak z wielkim upodobaniem układała się do snu na mojej klatce piersiowej. Zdjąwszy ją najdelikatniej jak potrafiłam, zrozumiałam, że nie ma mowy o dalszym spaniu, bo już po prostu nie zasnę. Chcą nie chcą, wciągnęłam ubranie, i klnąc półprzytomnie skierowałam się schodami w dół, do obszernej kuchni.

Kilka tostów, kawa i obowiązkowy kawałek czekolady zapewniły mi energię do pracy. Wychodząc z domu przez kuchenne drzwi, odetchnęłam świeżym, leśnym powietrzem. Chociaż dom znajdował się w głębokim lesie, dookoła niego wykarczowano drzewa, żeby zrobić miejsce na ogród, teraz zupełnie zarośnięty chwastami. Nawet mimo tego widać było że niegdyś musiał robić imponujące wrażenie. Fontanna pośrodku, aktualnie zielonkawa od mchu i pozbawiona wody ozdobiona była piękną rzeźbą, a odchodzące od niej promieniście kamienne ścieżki poprzetykane były klombami kwiatów. Niewiele z nich kwitło, dzikie zielsko panoszyło się w najlepsze, a ścieżki były brudne i popękane. Na dzisiaj zaplanowane miałam uporać się z chwastami między pierwszą a drugą alejką. Postanowiłam nie bawić się w subtelności i zrezygnowałam z wyrywania chwastów pojedynczo, od razu chwytając za łopatę. W uszy włożyłam sobie słuchawki, a telefon umieściłam bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni kurtki. Praca zajmowała ręce i wymagała sporo wysiłku, więc przez jakiś czas byłam na niej całkowicie skupiona.

       Aż do momentu, w którym ziemia stała się tak cholernie twarda, że wbicie w nią łopaty stało się niemożliwe. Zdziwiłam się, wyglądem nie różniła się od zwykłej, miękkiej ziemi. Rośliny rosły w niej normalnie. Spróbowałam wbić łopatę jeszcze raz. Oczywiście uderzyła tylko o skorupę, jakby trafiła na kamień. Wzruszyłam ramionami. Kiedy pograbię, zacznę po prostu na następnym klinie.

        Zbierając wykopane chwasty do wiaderka, zauważyłam czarny kształt przemykający między roślinami i uśmiechnęłam się. Kotka najwyraźniej postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Zatrzymała się jednak kilka ścieżek dalej, usiadła wyprostowana, zmieniając się w czarny posążek Bastet. Postanowiłam przenieść się z pracą tam, gdzie usiadła. Słońce padało tam pod wyjątkowo korzystnym kątem, koteczka wygrzewała się z wyraźnym zadowoleniem, więc postanowiłam do niej dołączyć.   Ziemia w tamtym miejscu była tak miękka, że kopanie nie sprawiało mi żadnej trudności. Łopata wręcz zapadała mi się w podłoże... aż w pewnym momencie napotkała przeszkodę. Zaintrygowana, zaczęłam kopać w tamtym miejscu głębiej, aż ukazał się spory, nieforemny kształt. W pierwszym momencie myślałam, że to po prostu kamień jednak kiedy podważyłam i wyciągnęłam go spod ziemi okazał się starą, prostą, czarną od ziemi skrzynką. Odkopnęłam ją na bok, obiecując sobie zajrzeć do niej później. Podkręciłam muzykę i kontynuowałam pracę. Docierałam już do końca klina, kiedy kotka nastroszyła się, syknęła, i w podskokach uciekła między drzewa.

      Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się dziwnego uczucia, jakie ogarniało mój mózg. Spojrzałam na wykopaną skrzynię i mimowolnie do niej podeszłam. Wyciągnęłam rękę do zamka...

-Ja bym tego nie ruszał. –chłopięcy głos był cichy, ale zabrzmiał mi w uszach jak wrzask. –Kurczę, zabierz tą rękę.

Odwróciłam się. Charlie siedział na obudowie fontanny, machając nogami. Wyszczerzył zęby, widząc zaskoczenie na mojej twarzy.

-Czemu?

Wzruszył ramionami.

-Może być niebezpieczna.

-Jest stara, co najwyżej mogę nawdychać się jakiegoś grzyba, bo nawet zamkiem się nie skaleczę.

-Jesteś pewna?- zeskoczył ze swojego miejsca i nieśpiesznie do mnie podszedł. –Zobacz.

Podniósł z ziemi krótki patyk, uklękną koło mnie i przejechał kawałkiem drewna po przodzie skrzyni, pozbywając się pierwszej warstwy brudu. Krzyknęłam z przerażenia. Bestia wyrzeźbiona nad zamkiem wpatrywała się we mnie świecącymi oczami. Wyglądała jak żywa, a do tego była brzydka jak nieszczęście. Cofnęłam się o krok. Miałam już zafundowany koszmar na kilka kolejnych nocy.

-Co to jest?!

-Ozdoba na skrzynię?

Spojrzałam na niego jak na wariata.

-Wygląda cholernie zachęcająco.

-Dalej tak się palisz żeby pchać tam łapy?

Hm. Chciałam, toteż pokiwałam głową.

-Musimy ją ukryć.- obwieścił –Najlepiej na strychu.

Wyciągnęłam ręce, chcąc podnieść skrzynię.

Syknął.

-Nie ruszaj, kurczę, tak ciężko zrozumieć?!

-To powiedz mi czemu!

Westchnął.

-Bo może nad nią ciążyć klątwa!

Stało się. Po kilku latach balansowania na krawędzi mój drogi brat spadał na łeb, na szyję w otchłań szaleństwa.

-Przestań chrzanić.

-Serio mówię, zabierz te łapy.

Zdjął kurtkę, owinął nią szczelnie skrzynię, podniósł ją, i zaczął iść w kierunku tylnych drzwi, nie czekając na mnie. Pobiegłam na nim.

Mała, czarna koteczka dołączyła do nas w połowie drogi. Wcześniej siedziała na parapecie w swojej ulubionej pozycji posążka. Wyglądała jak wyrzeźbiona z onyksu. 

 Chyba miałam już dla niej imię.

Wybrana.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz