Rzeczywistość widziana przez różowe okulary

85 16 4
                                    

Gdy byłam mała wpajano mi, że trzeba być przyjaźnie nastawionym i miłym człowiekiem, a wtedy wszystko co dobre powróci do nas ze zdwojoną siłą. Jednak jako dziecko nie zwracałam uwagi na ten podział. Wszystko było dobre i złe jednocześnie. Po prostu nie widziałam różnicy. I teraz coś tak czuję, że panujący-nad-wszystkim-ktoś-z-góry mści się na mnie za to.

Skrzydło Szpitalne opuściłam w sobotę zaraz po przebudzeniu. Co prawda starałam się przekonać Pomfrey, że nie czuję się jeszcze na siłach i zdecydowanie potrzebuję jeszcze paru dni regeneracji, ale niestety nie przekonało to uzdrowicielki. Wyczułam w tym robotę pewnej Hieny, która dzień wcześniej odwiedziła mnie narzekając na brak zajęć, ale powstrzymałam się od komentarzy.

Leżenie w Skrzydle Szpitalnym miało co prawda swoje plusy. Mogłam odespać, na spokojnie odrobić pracę domowe i dzięki kochanej Poppy, która strzeże pacjentów niczym Rogogon Węgierski swojego jaja, nie naraziłam się na kolejne głupie plotki. Ale jedna sprawa niebezpiecznie balansowała na granicy ,,plusów i minusów'' nie dając mi spokoju. I był nią James Potter, którego ostatnio było zdecydowanie za dużo w moim życiu.

W zeszłym roku gdy przypadkiem wylądowałam na oddziale Poppy Pomfrey nie mogłam odpocząć i w spokoju wyzdrowieć, bo gdy tylko się budziłam przy moim łóżku pojawiał się pewien chuderlakowaty okularnik z rozczochranymi włosami i zapewniał mi atrakcje będąc święcie przekonanym, że koszmarnie się nudzę.

Tym razem dla odmiany nie pojawił się przy mnie żaden z Huncwotów. Nawet Remus, z którym przez ostatni czas miałam nawet dobre relacje. Głównie dlatego, że oboje byliśmy Prefektami, ale lepsze to niż nic.

Nie żeby w jakiś szczególny sposób brakowało mi ich, ale po prostu było to coś nowego i dziwnie się z tym czułam. Przez rok szło się przyzwyczaić do ciągłych durnych pomysłów słynnej paczki rozrabiaków, która od kiedy odmówiłam Potterowi słynnej randki, nawiedzała mnie zdecydowanie zbyt często.

Nucąc po nosem jedną z ulubionych piosenek wracałam właśnie do Pokoju Wspólnego Gryffidnoru. Korytarze były puste, a mrok panujący na dworze sprawiał, że czułam się jak w domu strachu. Jak na zawołanie usłyszałam kroki i skrzypienie drewnianych paneli.

- Kto tu jest?

W duchu od razu skarciłam się za głupotę. Postąpiłam jak większość przerażonych osób. Zamiast schować się i obserwować kto się zbliża lub najzwyczajniej w świecie uciekać, ja potwierdziłam to, że tu jestem i boję się jak nigdy.

Ale skoro zaczęłam to trzeba brnąć w głupotę.

- Pokaż się - sięgnęłam do kieszeni spodni, w których miałam nadzieję znaleźć różdżkę. Z niedowierzaniem stwierdziłam, że są puste, a mój magiczny patyk zostawiłam w dormitorium tydzień temu.

Z moich ust wydobył się łańcuszek niecenzuralnych słów.

- No nieładnie - po korytarzu rozeszło się zabawne cmokanie i z cienia wyłonił się denerwujący, szarooki Syriusz Black. - Pani prefekt używa takiego słownictwa! Kto by pomyślał?

- Twój sarkazm jest beznadziejny - stwierdziłam czując narastającą złość spowodowaną zachowaniem chłopaka.

- Ej, ej, ej! - podniósł ton udając urażonego. - Darowałem sobie straszenie ciebie, więc może w zamian okażesz mi odrobinę sympatii?

Prychnęłam niczym rozjuszona kotka ignorując szatyna. Mam być mu wdzięczna za to, że na starcie pogodził się z przegraną? Niedoczekanie jego.

Dumnie obróciłam się i ruszyłam przed siebie zostawiając chłopaka w oddali. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

- Gdzie ci tak śpieszno, koleżanko? - dogonił mnie z jeszcze większym uśmiechem na twarzy niż wcześniej.

Red FlourOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz