Rozdział 17

160 30 10
                                    

-Kolejna ofiara lokalnego seryjnego mordercy. Tym razem zamordowany został syn cenionej psycholożki Cynthii Richardson. Do zbrodni doszło w domu ofiary w Wigilię! Richardson odmawia komentarza w tej sprawie- po raz pierwszy wsłuchiwałem się w pełną relację dziennikarską dokonanej przeze mnie zbrodni. Nie mogłem ukrywać, że było to dziwne uczucie. Z jednej strony stałem się głównym tematem w miasteczku, z drugiej mało kto wiedział o istnieniu Dylana O'Briena. Niewiarygodna sprzeczność. Z rozmyśleń wyrwał mnie dźwięk otwierających się drzwi.

-Byłeś u niej?- zapytałem zanim ojciec zdążył postawić nogę na korytarzu. Kiedy pojawił się w salonie niemal roztoczył wokół siebie aurę przygnębienia.

-Tak- powiedział cicho, jakby wypowiedzenie tego krótkiego słowa sprawiało mu trudność.

-Rozmawiałeś z nią?

-Próbowałem- odpowiedział po czym opadł na kanapę i ukrył twarz w dłoniach. Najwyraźniej osiągnąłem swój cel. Złamałem Richardson.

-Nie odezwała się ani słowem?

-Czemu nagle cię to interesuje?!- ojciec szybko podniósł się z kanapy i przeniósł swoją frustrację na mnie. -Co cię obchodzi czy ta wiedźma teraz cierpi, czy nie?! Nienawidziłeś jej, więc nie wciskaj mi kitu, że obchodzi cię jak ona się czuje!- po wyrazie twarzy taty mogłem stwierdzić, że ten wybuch nie przyniósł mu takiej ulgi, jaką miał nadzieję uzyskać. -Przepraszam.

-Zawsze popadasz ze skrajności w skrajność. Albo zamykasz się i nie mówisz nic, albo odreagowujesz na mnie złość- nie miałem zamiaru dobić go psychicznie jednak ta myśl nie dawała mi spokoju od dłuższego czasu. Po śmierci mamy ojciec nie trudził się dbaniem o nasz stan. Zająłem się Melanie i sam znalazłem sposób na ochłonięcie i pozbycia się żalu. Nie zmienia to jednak faktu, że ojciec zawiódł nas. Niejednokrotnie przekonywałem go,że nie winię go za to, ale do cholery, miałem do niego niewyobrażalny żal.

-Jesteś niesprawiedliwy, ta sytuacja...

-Pierdolę tę sytuację! Nie potrafiłeś zadbać o własne dzieci, więc biegnij pocieszać dawną znajomą, a kiedy wrócisz nie zapomnij wyładować się na mnie!- nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź poszedłem w kierunku mojego pokoju.

***

Wszystko wracało do mnie ze zdwojoną siłą. Każde wydarzenie, o którym tak bardzo starałem się zapomnieć. Nie czułem się już jak krwawy kosarz z idealnie ułożonym planem. Od momentu zabicia tamtego Stewarta zatraciłem się we własnej zemście. Powoli burzyłem most prowadzący do obłędu i psychozy. Napędzało mnie wspomnienie tamtej nocy. Nocy, od której wszystko się zaczęło.

***

Imprezy u Seana zawsze były najbardziej efektowne i wyczekiwane. Jeśli zostawałeś na nią zaproszony mogłeś wiedzieć jedno, byłeś ważny. Łatwo jest, więc domyślić się jak bardzo cierpiałem, gdy rodzice uziemili w dniu oczekiwanej domówki. Byłem jednak zawziętym nastolatkiem nie stosującym się do nakazów i zakazów rodziców. Byłem bezwartościowy. W każdym razie rok temu, w noc imprezy postanowiłem wymknąć się z domu i niczym wierny piesek popędzić do przyjaciela. Wystarczyło tylko ominąć zamkniętą w swoim pokoju Melanie i ojca śpiącego przed telewizorem. Mama od kilku godzin spędzała czas u swojej przyjaciółki. Wymknięcie się z domu nie sprawiło mi, więc żadnych trudności. Z dziecięcą radością przemierzałem kolejne przecznice. To był ostatni raz, kiedy odczuwałem taki typ szczęścia. Zbliżając się do celu czułem się coraz dziwniej. Nigdy nie wierzyłem w przeczucia czy inne takie pierdoły, ale w tamtym momencie po prostu czułem, że coś się stało. Kiedy znalazłem się w odległości kilkunastu metrów od domu Seana ujrzałem moich przyjaciół zbitych w krąg wokół czegoś lub kogoś. Jako pierwsza ujrzała mnie Melody. Widziałem jak szturcha Seana i resztę towarzyszy. Nikt nie zamierzał jednak niczego mi wyjaśniać. Grupa rozbiegła się. Niektórzy śmiali się, niektórzy wrócili na imprezę. Martwym krokiem podszedłem do ciała leżącego na chodniku. W myślach błagałem, żeby moje przeczucia nie okazały się prawdą. Moje błagania zostały zignorowane, Bóg zaśmiał mi się twarz. Na chodniku w tym plugawym miejscu leżało drżące ciało mojej mamy. Niejednokrotnie byłem świadkiem jej napadów padaczki, lecz tym razem wyglądało to inaczej. Trzęsącymi się rękoma wykręciłem numer na pogotowie. Z trudem wsłuchiwałem się w słowa mojego rozmówcy. Miałem trudności z wykonywaniem jego poleceń. Czułem, że ją tracę, a najgorsze było to, że nie miałem z nią żadnego kontaktu. W filmach tyle razy pokazane są piękne pożegnania, ostatnie słowa wywołujące płacz u wrażliwych widzów. Ja nie dostałem nawet tego. Mama co rusz otwierała i zamykała usta. Perspektywa tego, że nie mogła wydobyć z siebie ani jednego słowa pozbawiała mnie tchu. Nie miałem nawet pewności czy mama słyszy moje pocieszenia, deklaracje miłości. W końcu jej ruchu zaczęły stawać się coraz mniej gwałtowne. Krzyczałem, darłem się w nicość. Moi pijani ,,przyjaciele'' nie udzielili jej pomocy, gdy jeszcze była nadzieja i zignorowali moje wrzaski. Po kilkunastu minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, usłyszałem syrenę. Jakieś dłonie odciągnęły mnie od bezwładnego już ciała matki. Szarpałem się i wiłem. Krzyczałem i płakałem. Nic nie odwróciło jednak prawdy. Umarła. Następnego dnia lekarz starał się wyjaśnić to mi i tacie. Wracając do domu potknęła się i mocno uderzyła głową o chodnik. Nastąpił atak epilepsji połączony z wylewem krwi do mózgu. Podczas gdy tato patrzył na doktora i niczym zombie potakiwał głowa, ja miałem ochotę rzucić się się na lekarza. Udusić go za jego obojętność, za to,że nie zrobił więcej. Teraz myślę,że pękłem właśnie w tamtym momencie. A może kiedy spotykałem swoich ,,przyjaciół'' udających zaskoczenie, składających kondolencje i płaczących na pogrzebie mojej matki. Tak, zdaje się, że miałem prawo stracić nad sobą panowanie. Znienawidzić ich tak bardzo. Czułem obrzydzenie do nich i do siebie. Widziałem tylko jeden sposób na własne oczyszczenie. Jeden sposób na pomszczenie jej śmierci.

***

Pukanie do drzwi. Dopiero zdałem sobie sprawę, że zasnąłem. Nieco zdezorientowany podszedłem do lustra poprawiając włosy. Wow, wyglądałem naprawdę parszywie. Miałem jednak pewność, że za drzwiami stał ojciec. Zmieszany i gotowy do rozmowy. Niechętnie, lecz otworzyłem je. Na korytarzu stała Leia. Jej ręka była uniesiona, jakby przymierzała się do, by po raz kolejny zapukać do drzwi.

-Słyszałeś?- zapytała wchodząc do mojego pokoju.

-Oczywiście- odparłem podczas gdy Craven urządzała sobie małą wycieczkę krajoznawczą po pomieszczeniu. Wyglądała na podenerwowaną.

-Nic już nie rozumiem. Myślałam, że ten świr ma jakiś schemat, ale to jest ponad mnie- chciałem jej powiedzieć, że czułem to samo. Też myślałem, że mam określony schemat. -Melody, Gregg, Edward, a nawet Sara byli połączeni. Mogli dać mordercy jakiś powód do zemsty, ale Stewart?- Leia w końcu zatrzymała się i usiadła na łóżku. Najwyraźniej opadły z niej wszystkie emocje.

-Znałaś go?- spytałem zaciekawiony gwałtownością jej zachowania.

-Nie. Słyszałam o nim, ale nigdy nie spotkałam- dolna warga Craven zadrżała. -Cholera jasna, muszę go znaleźć!

-Spokojnie- powiedziałem przyciągając ją do siebie. -Musi popełnić jakiś błąd...-Leia nie pozwalała się przytulać zbyt długo, choć mogłem to przewidzieć. -Mi też jest przykro. Nie zasłużył na to. Był zwykłym, spokojnym, uzdolnionym dzieciakiem- powiedziałem zanim zdążyłem ugryźć się w język.

-Uzdolnionym?- wyłapała moje słowo. -Co masz na myśli?

-Och, Stewart grał na perkusji!- powiedziałem na tyle obojętnie, na ile mogłem.

- Nie wiedziałam, że go znałeś.

-W zasadzie spotkałem go raz w życiu. Na meczu piłki nożnej- zmyśliłem pośpiesznie. Craven zesztywniała.

-Na meczu? Jesteś absolutnie pewny?- spytała powolnie, z nieco większym dystansem. Ciężko przełknąłem ślinę.

-Tak, ale to było jakiś czas temu- w tamtym momencie Leia gwałtownie podniosła się z łóżka.

-Dylan, nie mogłeś spotkać go na meczu piłki nożnej... Stewart miał agorafobię*.

***

agorafobia - lęk przed opuszczeniem domu, danego pomieszczenia itd.


EVERYBODY GETS CRAZY SOMETIMES // Dylan O'BrienOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz