1.

649 50 5
                                    

Śnieg spadł tego roku wyjątkowo wcześnie. Białe płatki skrzyły się pod nogami, odbijając słabe, pomarańczowe światło. Chrzęściły, gdy Dawid przeskakiwał zaspy, starając się nie przewrócić na śliskim chodniku. O piątej nad ranem było ciemno jak w nocy, gdyby zechciał, bez trudu mógłby zobaczyć wszystkie gwiazdy, jednak lodowaty wiatr zmuszał go do skulenia ramion i wbicia wzroku w ziemię. Chłopak naciągnął kaptur, ale niewiele to dało, trząsł się, owijając szczelniej kurtką. Przyspieszył kroku, by jak najszybciej znaleźć się w kościele. Miał niedaleko, tylko kilka minut spaceru. Latem. Teraz musiał na to poświęcić co najmniej dwukrotnie więcej czasu.

Pierwsze światła dostrzegł już z oddali. Okna jaśniały tylko w zakrystii, cała reszta była nadal ciemna i pokryta cienką warstwą szronu. Często zdarzało mu się przychodzić za wcześnie. Mimo wszystko wiedział, że zostanie wpuszczony do środka. Jak zwykle. Pokonawszy wąską, kamienistą dróżkę prowadzącą do bramy kościoła i następną, szerszą, wreszcie zastukał do drzwi. Przytupywał z zimna, chuchając przy tym w zmarznięte dłonie, kiedy z wewnątrz dobiegały odgłosy krzątaniny.

― O, Dawid. Wybacz, że zamknąłem, ale ciepło ze środka uciekało. Wchodźże ― powiedział z uśmiechem proboszcz, kiedy tylko go zobaczył.

Dawid z zaskoczeniem odkrył, że na podłodze w tym niewielkim, pachnącym drewnem pokoju, siedzi już kilku znacznie młodszych od niego chłopców w albach. Spojrzał na zegarek, sprawdzając, ile czasu jeszcze zostało. Po chwili podszedł do korkowej tablicy, na której wisiała ogromna tabela przedstawiająca ilość punktów zdobytych przez ministrantów w ubiegłym miesiącu oraz w całym roku. Dla dwunastu najlepszych proboszcz organizował wyjazd do Czech, na który w innym wypadku chłopaka nie byłoby stać. Właśnie dlatego służył przy znacznej większości mszy, a także teraz, podczas rorat. Za wyświadczenie posługi przy wszystkich dwudziestu przysługiwał bonus, który umożliwiałby mu wejście do pierwszej dwunastki. Reszta chłopców pojawiła się tu chyba tylko po to, by w ogóle wyrobić normę, a przynajmniej tak się Dawidowi zdawało, kiedy z trudem przypominał sobie ich nazwiska. Najstarsi mieli po trzynaście lat, między nimi a siedemnastolatkiem była tak duża przepaść, że rzadko kiedy zamieniali ze sobą choć kilka słów.

Proboszcz wychylił głowę zza drzwi swojego gabinetu.

― Chłopcy, potrzebuję dwóch, chodźcie no tu. Stasiek, Antek, wy! Weźcie te koszyki i rozdajcie obrazki dzieciakom, już się zaczynają schodzić.

Wskazani chłopcy podnieśli się z westchnieniami i ociąganiem, ale wykonali polecenie. Do rozpoczęcia mszy została jeszcze tylko chwila, więc Dawid wyciągnął złożoną w schludną kostkę, świeżo wypraną albę i zarzucił ją na siebie.

Gwałtowny podmuch lodowatego wiatru sprawił, że chłopak zadrżał.

― Wybacz ― usłyszał za swoimi plecami głos, z pewnością nienależący do dziesięciolatka. ― Dawid? Cześć. Myślałem, że będę tu sam z młodymi.

Chłopak się odwrócił, napotykając wzrokiem zarumienionego od chłodu blondyna. Nie widywali się za często, ale parokrotnie służyli razem, czy to podczas Wielkanocy, czy innych ważnych mszy.

― Cześć. Przebieraj się szybko, zaraz wychodzimy.

Ten tylko skinął głową, ciskając plecak gdzieś w kąt i narzucając na siebie białą szatę. Po chwili z gabinetu wyszedł proboszcz, także ubrany w barwy liturgiczne.

― O, Nikodem, dobrze cię widzieć. Idźcie z Dawidem na lewo, i tak nie będziecie dzisiaj nic nosić, dajmy się wykazać młodym ― powiedział, puszczając do nich oczko.

Obydwaj skinęli głowami i stanęli przy drzwiach prowadzących do wyjścia na ołtarz. Za nimi kolejno, wedle wzrostu ustawiali się młodsi chłopcy.

CredoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz