7.

338 44 25
                                    

Mała dziewczynka szarpnęła matkę za rękę, zmuszając ją do zatrzymania się.

― Co się stało? ― zapytała blondwłosa kobieta, spoglądając na dziecko sponad puszystego szala, który okrywał jej twarz niemal do połowy.

― Nie chcę tam iść.

Blondynka była cierpliwa. Nie zganiła córki, nawet się nie zdenerwowała.

― Dlaczego?

― Bo ksiądz krzyczy.

― To nieprawda ― powiedziała spokojnie, uważnie patrząc na dziewczynkę. ― Dlaczego tak mówisz?

― Prawda! Wczoraj krzyczał na chłopczyka.

― Byłam wczoraj z tobą, ksiądz na nikogo nie krzyczał.

― Krzyczał! ― zawołało dziecko, wyrywając drobną rączkę z dłoni matki.

― Kiedy?

― Jak poszliśmy po pączki.

Kobieta zmarszczyła brwi, odtwarzając w myślach przebieg poprzedniego dnia. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby przypomnieć sobie, że zabrała córkę do niedużej piekarni, po drodze zachodząc z nią do katedry, by pokazać małej ogrom tego kościoła. Zrozumiawszy, o czym mówi dziecko, uśmiechnęła się łagodnie i ponownie złapała je za rączkę.

― To był inny ksiądz. Tu go nie ma. A tamten chłopczyk zrobił coś bardzo złego, dlatego był u spowiedzi. Tłumaczyłam ci, czym jest spowiedź, pamiętasz?

Dziewczynka pokiwała powoli głową, nadal nieprzekonana.

― Ty też kiedyś pójdziesz do spowiedzi, ale dopiero przed komunią, za kilka lat.

― Będzie na mnie ksiądz krzyczał?

― Nie będzie. Chyba że zrobisz coś bardzo złego.

― Na przykład nie dam wody Klulikowi? ― zapytała, odruchowo kierując kciuk do buzi. Zapomniała, że dłoń ma w rękawiczce, zakrztusiła się włoskami wełny.

― Tak ― powiedziała jej matka, ciągnąc córkę delikatnie w stronę drzwi. ― Dlatego musisz się dobrze opiekować Królikiem. Chodź, wejdziemy do środka.

Dziecko pogrążyło się we własnych rozmyślaniach, nie protestowało, kiedy przekraczały próg spowitej w niemal kompletnym mroku świątyni.

― No widzisz ― fuknęła kobieta, a w jej głosie dało się już wyczuć lekką nutkę irytacji. ― Zaczęła się procesja, biegnij szybko do innych dzieci. I nie zapomnij włączyć lampionu!

Dziewczynka posłusznie podbiegła do proboszcza. Uwiesiwszy się sutanny, stanęła na palcach, tłumacząc coś księdzu półgłosem. Ten uśmiechnął się łagodnie i puścił ją przed sobą, nakazując poprowadzić procesję. Pamiętał jej buzię, bywała tu co niedzielę i częściej, wiedział, że zna drogę pomiędzy ławkami. Dumna jak paw, kilka razy odwracała się, sprawdzając, czy matka na pewno widzi, jak poważną rolę dostała, ale w kościele było za ciemno, żeby to stało się możliwe.

Przez chwilę wydawało jej się, że pod krzyżem, który stał obok ołtarza, ktoś jest, ale nie zwolniła kroku. Miała już prawie siedem lat, była za duża, żeby bać się ciemności i widzieć w niej nieistniejące sylwetki. Tak uważała. Dlatego zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy od krzyża dzieliło ją zaledwie kilka kroków, a kontury sylwetki były na tyle ostre, że nawet w panujących ciemnościach mogła stwierdzić, że nie są jedynie dziełem jej wyobraźni. Nie zastanawiała się, co to było. Może jakaś dekoracja? Spojrzała przez ramię, spodziewając się zobaczyć za sobą księdza, ale proboszcza już tam nie było. Kierował się w stronę włącznika światła, za dziewczynką stał tylko ministrant o jasnych, lekko kręconych włosach, który z niepokojem spoglądał na rozmyty cień.

― Chwała ojcu i synowi, i duchowi świętemu! Jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków amen! ― zaśpiewał kapłan donośnym głosem.

Dziewczynka, jak wszystkie inne dzieci, podniosła lampion w górę. Ciemność przez moment wypełniało kolorowe migotanie, nim w końcu proboszcz nacisnął włącznik, by naraz rozbłysły podwieszone pod sufitem lampy, zalewając kościół jasnym, ciepłym światłem.

Przeraźliwy pisk dziecka przez kilkanaście długich sekund był jedynym dźwiękiem w całej skutej lodowatą ciszą świątyni.

A potem wszyscy, oprócz jasnowłosego ministranta, rzucili się do wyjścia, przewracając ławy i tratując siebie nawzajem.

***

Nikodem nie płakał. Na to miał przyjść czas później, pierwszy szok całkowicie odciął go od emocji. Był pusty, kiedy patrzył na wisielca.

Wi-siel-ca.

Już nie Dawida.

Nie potrafił odwrócić od niego wzroku. Dźwięki zlały się w jednostajny, miękki szum, jak gdyby trzymał przy uchu muszlę. Ktoś na niego wpadł, jakieś dziecko potrąciło, starsza kobieta zahaczyła laską. Podszedł jeszcze bliżej.

Pocięte pajęczynkami czerwonych linii oczy.

Spojrzał na niego tak, jak nigdy nie patrzył nikt inny. Mieszanina ciepła, pożądania, niepewności i zwykłego pragnienia dotyku... To trwało tylko moment, ulotną chwilę, nim znowu przymknął powieki, opadając na materac. Pociągnął go za sobą, wplatając obie dłonie w jego jasne włosy.

Sine, spierzchnięte wargi.

Nikodem pochylił się nad nim, przesuwając kciukiem po jego rozchylonych ustach, nim skrócił dystans na tyle, by znowu zabrać mu powietrze. Uśmiechnął się lekko, czując jego dłonie na skraju swojej koszulki i schylił głowę, pozwalając ją z siebie zdjąć. Słyszał cichy szelest materiału, gdy ten upadł na drewnianą podłogę.

Szyja, na której zaciskała się szorstka pętla.

Rozdzielili się na krótko.
― Niki... ― westchnął, nim podniósł się odrobinę, szukając jego ust. Nie powiedział już nic więcej, mruknął tylko cicho, kiedy Nikodem zsunął się z pocałunkami na szyję. Pozwalał mu na to, szepcząc raz po raz jego imię.

Pociemniałe na końcach palców dłonie.

Przesunął ręką od jego obojczyków aż do bioder, dopiero tam się zatrzymując. Jego dotyk był delikatny, bardzo ostrożny, jak gdyby bał się, że najlżejszą gwałtownością może zrobić mu krzywdę. Dla niego Nikodem był z porcelany, nawet gdyby chciał, nie potrafiłby dotknąć go inaczej.

Bezwładna, nieruchoma sylwetka.

Zacisnął palce na prześcieradle i zgiął nogi w kolanach, odchylając głowę do tyłu. Niemal się szarpnął, jednak wciąż pamiętał, że mógłby tym samym go skrzywdzić, uderzyć, kopnąć. Odszukał Nikodema dłońmi i przyciągnął do siebie, łapczywie wdychając zapach jego skóry. Dopiero wtedy otworzył oczy.

― Nikodem... Nikodem, chodź stąd.

Ktoś szarpnął go za ramię, wyrywając ze stanu, w który popadł. Odwrócił się, patrząc nieprzytomnie na zszokowaną twarz proboszcza.

― Chodź, zadzwoniłem już po karetkę, idź do zakrystii. Albo do domu.

Kapłan wydawał się rozkojarzony, roztrzęsiony. Popchnął niezgrabnie chłopaka, zmuszając go do odsunięcia się od krzyża. Nikodem wręcz przeciwnie, był spokojny, choć apatia, która od niego biła, okazywała się przerażająca.

Niebieskie błyski na ceglanych murach kościoła, zawodzenie syren, tupot ratowników. Szczęk rozkładanych noszy, stukot kółek na marmurowej posadzce. Rozkazy, krzyki, płacz dziecka. Rozejść się! Nie robić zbiegowiska! Szarpnięcie, potrząśnięcie, ból w ramieniu. Jak się nazywasz? Znałeś go? Kto to jest? Czy miał jakiś motyw? Pójdziesz z nami, musisz złożyć zeznania. Zimno, przeraźliwy wiatr przenikający przez cienki materiał alby. Śnieg we włosach. Słyszysz mnie? Jak masz na imię? Wszystko w porządku? Odezwij się! Zostaw go, jest w szoku. Dzwoń po policję i rodziców. I przygotuj akt zgonu.

Koniec.

CredoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz