Chapter 10: Silent Pain

631 56 59
                                    


Twoje światło zostało zepsute, Alice.

Toniesz w najmroczniejszej ciemności.

Ale nie jesteś w niej sama.

Nigdy nie jesteś sama.


   To był koniec. Przez dzienne światło zrobiło się jaśniej. Przebijające się przez drzewa promienie słońca kładły się w połyskliwych wzorach na puste, pościelone niedbale łóżko po Ellie. Widmo jej obecności uwięziło mnie w pudełku przygnębienia. Bez niej i masy jej bibelotów pokój zdawał się większy, ale też bardziej surowy, wręcz o więziennym charakterze.

   Z każdą upływającą minutą światło stawało się coraz jaśniejsze i zaczęło trochę razić mnie w oczy, ale nie przeniosłam się w inne miejsce — siedziałam przy biurku, blisko okna, mając widok na całą przestrzeń mojego pokoju. Po chwili poczułam spływającą po policzku łzę. Otarłam ją natychmiast, szukając wewnątrz siebie motywacji do przebrania się i pójścia na zajęcia.

   Nie znalazłam jej. Mój umysł był czymś innym pochłonięty; starał się raz po raz analizować uważnie tę straszliwą sytuację z Ellie. Nie chciałam myśleć o tym, że nasza znajomość spisana była na straty od samego początku, a dokładniej od momentu, w którym pojawiłam się w akademiku. Częściowo odpowiadałam za to, co ją spotkało i na pewno zdawała sobie z tego sprawę, inaczej zostawiłaby jakąś wiadomość, notkę albo list.

   Jak miałam odnaleźć spokój, gdy ciągle ściągałam na wszystkich nieszczęście? Czy Meg czuła się tak samo? Może to dlatego odebrała sobie życie, aby raz na zawsze z tym skończyć. Może mnie czekał ten sam los. Może od tego nie dało się uciec...

   Zsunęłam się z krzesła i powoli zaczęłam się szykować do wyjścia. Potrzebna była mi jasność umysłu, a siedząc samej w pokoju, wypełnionym trudnymi do zniesienia wspomnieniami, nie udałoby mi się podjąć na spokojnie żadnej decyzji. Nawet rozważanie samobójstwa nie powinno odbywać się w trakcie największego mentalnego dołka. Nie żebym planowała naprawdę taką opcję rozważać. Za bardzo chciałam żyć.

   Wyszłam z pokoju, a chwilę później zostawiłam za sobą cały akademik; światło na zewnątrz było jaśniejsze, a powietrze świeższe, jakby miejsce, które opuściłam, istniało w jakimś innym, godnym pożałowania wymiarze. To uczucie towarzyszyło mi już wcześniej, ale nie pamiętałam kiedy dokładnie. Próbowałam to sobie przypomnieć, jednak szybko z tego zrezygnowałam. Nie potrzebowałam podwojonego bólu głowy.



~ ♠ ~



   Sześć godzin później siedziałam w cafeterii z Tomasem, popijając resztki batonika Prince Polo herbatą miętową. W znacznej mierze udało mi się oderwać myśli od Ellie. Skupiałam się na bieżących sprawach, a gdy miałam je rozpatrzone od A do Z, pozwalałam sobie na filozoficzne przemyślenia o wszechświecie, duszy i trochę też o fizyce.

   — Mało rozmowna dzisiaj jesteś. Nie podoba mi się to — powiedział Tomas i wziął głośny łyk kawy, przyglądając mi się przy tym, jakbym była co najmniej jakąś nierozwiązywalną enigmą. — Coś się stało? — spytał niby troskliwie, lecz zaraz dodał z przekąsem: — Luster do roztrzaskania zaczęło brakować?

   Uśmiechnęłam się i opuściłam powieki tak bardzo, że z daleka mogło to wyglądać, jakbym zamknęła oczy.

   — Uważaj, z czego sobie żartujesz. Nawet nie wiesz, jak łatwo byłoby mi zdobyć twoje włosy do zrobienia laleczki voodoo.

| Po drugiej stronie ekranu |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz