Chapter 4: Imagination

825 64 73
                                    


Nie wychylaj się, Alice.

Spoglądając w otchłań,

pozwalasz potworom na siebie patrzeć.


   Przejechałam dłońmi po twarzy, kreśląc na policzkach kółka, aż nie poczułam się bardziej przytomna. Fakt, że wszyscy w sali wyglądali jak horda żywych trupów nie był zbytnio pocieszający. Podczas gdy mnie poprzedniego dnia nawiedził atak, większość studentów bawiła się w najlepsze do wczesnego poranka. Nie wiedziałam, czy Ellie zaliczała się do ich grona, jako że nie widziałam jej od wczoraj, ale wątpiłam, żeby zachowała się tak nieodpowiedzialnie. Poza tym nie wydawała się typem imprezowiczki.

   Tym razem również z nikim się nie integrowałam. Nie obchodził mnie poprzedni wieczór ani absurdalne zachowania niektórych pierwszaków, których żenujące wyczyny były na ustach wszystkich. Czyjeś rekordy w piciu czy historie kolosalnych zgonów miały dla mnie mniejsze znaczenie niż liście spadające z drzew. Po prostu czekałam na koniec tych wykładowych i społecznych tortur, nie mogąc się doczekać, kiedy wrócę do swojego pokoju.

   Mimo zażycia leków przed snem, rano obudziłam się zlana potem i przez chwilę brakowało mi również tchu. Nie miałam koszmarów, a jednak gdzieś w zakamarkach mojego umysłu kryły się straszne wizje. Gdy zamykałam oczy, słuchając wykładów jednym uchem, widziałam Meg, która wyciągała do mnie ręce i niemal czułam ciepło jej dotyku na drżącej skórze. Mówiła coś do mnie, wyraźnie widziałam ruch jej warg, ale niczego nie słyszałam.

   Chciało mi się krzyczeć.

   Urojenia. Dokuczały mi nawet na jawie, nawet po zażyciu leków. Czy powinnam skonsultować się z lekarzem? Powinnam. Intuicja na każdym kroku ostrzegała mnie, że szykowało się coś niepokojącego, że lepiej mieć się nieustannie na baczności, co samo w sobie zahaczało o paranoję, lecz nikomu nie zamierzałam się z tego zwierzać. W gruncie rzeczy nie było to zbyt istotne. Nie działo się to po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Mogłam z tym żyć.

   Czy coś mogło pójść nie tak? Cóż, według prawa Murphy'ego jak najbardziej, a ja mu w tej kwestii wierzyłam. W końcu życie to pasmo niekończących się problemów.

   Po zajęciach od razu wróciłam do swojego pokoju, który był jednym z głównych i stałych elementów mojego układu planetarnego. Jak nie musiałam nigdzie iść, to tkwiłam właśnie w nim, ucząc się, czytając albo po prostu gapiąc się w ściany; na nic innego nie mogłam patrzeć.

   Westchnęłam ciężko i położyłam się na łóżku. Po mojej stronie pokoju nie zostały wprowadzone żadne modyfikacje. Ściany były tak samo nagie jak wtedy, kiedy przyjechałam. Ani jedna fotografia rodzinna nie została przeze mnie powieszona, ba!, nawet ani jednej nie oprawiłam. Zdobyłam się tylko na posiadanie kilku zdjęć w telefonie, jako że te mogłam w każdej chwili usunąć i zapomnieć, że kiedykolwiek takowe istniały. Natomiast część należąca do Ellie wyglądała znacznie lepiej, pełna plakatów, figurek i płyt winylowych, choć i tak prezentowało się to biednie w porównaniu z ilością rzeczy pozostałych w kartonach. Co najmniej raz dziennie o któryś z nich się potykałyśmy, nie miałam jednak serce powiedzieć jej, aby odesłała resztę do domu. To by ją załamało.

   Wzdrygnęłam się, kiedy drzwi nagle się otworzyły. Do środka wparowała Ellie z nietypową miną, jakby znudzoną albo obojętną. Szybko jednak jej twarz rozjaśnił uśmiech, gdy nasze oczy się spotkały.

   — Hej, wszystko gra? — zapytała, odkładając torbę na krześle i nie odrywając przy tym ode mnie wzroku.

   Usiadłam.

| Po drugiej stronie ekranu |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz