rozdział V

261 40 3
                                    

Słońce grzało nad głową, nigdzie nie było widać żadnej chmurki, a w ogrodzie były dziesiątki krzaków pełnych malin. Były, podkreślam były.  A to dlatego, że gdy tylko je zobaczyłam, nabrałam takiej ochoty by chociaż jedną skosztować... że ograbiłam przynajmniej z pięć krzaków.

Teraz siedziałam sobie pod drzewem czereśniowym, żałując, że nie przyjechałam tu wcześniej, by ich też spróbować. Zaczęłam widzieć coraz więcej plusów tej przeprowadzki. Jest przecież trochę tak jakbym była na ranczu, tylko nie mam tylu obowiązków. No i... nie ma tu moich przyjaciół.

Właśnie w tym momencie wpadłam na pomysł, by napisać książkę o kimś innym. Tym razem nie o Natce, tylko o Mery. I nie na ranczu tylko w akademii. Snułam plany o fabule, wyobrażałam sobie kolejny zapisany zeszyt. To wszystko było aż za piękne.

Wstałam, otrzepałam się trochę i poszłam w stronę łąki. Już czas by pomyśleć o jeździe. Oczywiście pomyśleć, nie od razu jeździć. Przeszłam zgrabnie przez płot i wyszukałam wzrokiem wałacha. Awo i tym razem skubał sobie zrelaksowanie trawę.
Szłam w jego stronę nie za szybko, nie za wolno. Nie składałam się, tylko kroczyłam ku niemu wyluzowana, żeby koń czuł się pewnie. Dwa metry przed nim, zwolniłam i zatrzymałam się. Obserwowałam go, czekając na jego ruch.
Po chwili chyba poczuł mój wzrok na sobie i podniósł głowę z postawionymi uszami.
Uśmiechnęłam się lekko, po czym stawiłam ostrożnie nieduży krok do przodu. Koń spojrzał na mnie nieufnie, nie ruszając się, więc zamknęłam oczy i wystawiłam powoli rękę przed siebie. Usłyszałam niepewne kroki, a później poczułam ciepłe powietrze na dłoni. Otworzyłam oczy. Od jego pysku dzieliło mnie tylko pół centymetra.
Nagle Awo zchylił głowę i zaczął skubać trawę.

To było naprawdę przecudowne uczucie, koń był mną zainteresowany. Zrozumiałam doskonale, że jeszcze nie jest gotowy, by w pełni mi zaufać, ale zgadza się na działanie. Mogę zacząć się z nim zaprzyjaźniać, oswoić... Mogę na niego wsiąść!

Spojrzałam na niego z góry.

— Dziękuję — wyszeptałam.

Odeszłam pół metra i usiadłam na trawie, podziwiając konia. Mojego własnego konia.

— Nie chcesz może iść do miasteczka? Zwiedzić je trochę, może kogoś poznać... — proponował dziadek. Mi jednak ta myśl niezbyt przypadła do gustu przypominając sobie swój sen. Z pewnością nie chciałam oglądać kolorowych domków, które wyglądają jakby ktoś pomylił farby, ani przed szkołą spotkać tego rudzielca i... Kingę. Wiedziałam, że to sen, ale jednak coś mnie odpychało od pójścia tam.

— No nie wiem... Rodzice chyba już złożyli papiery.

— Tak naprawdę, to tylko wysłali list do szkoły z prośbą o przyjęcie cię, a papiery powinnaś mieć w swoim bagażu.

Rzeczywiście. Coś mi światło w głowie, że mama dała mi jakiś świstek. Tylko że... Został na biurku. W domu.

— Chyba... Nie do końca go wzięłam... — przyznałam się nieśmiało.

— To ja nie mam pojęcia, jak niby ty jutro pójdziesz do szkoły.

Dziadek był niezadowolony. Nawet bardzo. Ale to nie moja wina, że byłam tak zrozpaczona całym wyjazdem, że zostawiłam kartkę na biurku, nawet nie patrząc co to.

Rodzice dziś wylatują, za jakąś godzinę. W domu napewno siedzi już ciotka i ustawia swoje rzeczy na półkach. Zajmowała się babcią od strony taty, bo była już bardzo stara i zchorowana. Niestety babcia na początku wakacji zmarła, a ciocia planowała sprzedać jej dom i poszukać sobie jakiejś małej kawalerki. Jednak rodzice zaproponowali jej mieszkanie u nas, ponieważ woleli, by ktoś z rodziny zajął się domem, bo wszystkie pamiątki rodzinne i najmniej potrzebne rzeczy tam zostały.

AwokadoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz