Ciemny, cuchnący chlorem korytarz.
Ot niewiele więcej, niż nagie, pozbawione okien ściany. Gołym okiem widać spartaczoną robotę budowniczych – ze spojeń żelbetowych płyt obficie wypływa pianka techniczna, nieumiejętnie próbująca zamaskować nieprzyzwoicie szerokie szczeliny. Wylana lastriko podłoga jest tak wypolerowana, że można się w niej przejrzeć. Nie rozumiem, dlaczego przyprawia mnie to o mdłości, ale muszę odwrócić wzrok, próbując powstrzymać kotłującego się gdzieś w przełyku pawia.
Allez venez! Milord
Vous asseoir a ma table...
Nie mam bladego pojęcia, dlaczego ta irytująca pioseneczka chodzi mi po głowie. Całe wieki nie słyszałem tego utworu, nie przepadałem za nim nawet, a akurat dzisiaj musiał przylepić się do mnie jak przysłowiowe psie gówno do buta. I to do tego stopnia, że mało brakuje do tego, abym zaczął podrygiwać w takt ociekającej cynizmem muzyczki. Zaczynam pogwizdywać radosną melodię refrenu udając, że wcale nie zauważam przepełnionego mieszaniną złości i zaskoczenia spojrzenia jednego z prowadzących mnie strażników.
Zatrzymujemy się przed wykonanymi z metalowej kraty drzwiami. Ktoś pociągnął ich ramę zieloną farbą o wysokim połysku, taką z rodzaju tych, którymi maluje się przedmioty w podstawówkach, by przygnębiająca atmosfera niewoli zbytnio nie rzucała się w oczy. Po chwili zamek otwiera się z cichym brzęczeniem, a przed nami staje w całej okazałości dalszy ciąg korytarza, wyglądający zupełnie jak lustrzane odbicie tego ginącego za nami. Może tylko kurzu jest trochę więcej, a zawieszone krzywo jarzeniówki brzęczą głośniej.
Il fait si froid dehous
Ici c'est comfortable...
Ruszam lekko obolałymi barkami. Mam wrażenie, jakby mięśnie płonęły mi żywym ogniem... lub kwasem, w końcu ogień nie robi mi krzywdy. Gdy wykonuję trochę gwałtowniejszy ruch, kajdany brzęczą ostrzegawczo. Ktoś kiedyś spytał mnie, czy nie przywykłem już do chodzenia w zgarbionej pozie – w końcu do najniższych nie należę, a i skuwano mnie niejeden raz. Ryknąłem mu wtedy śmiechem w twarz. No panie, do ustawiania się tak, by kompletnie rozpieprzony kręgosłup bolał jak najbardziej, zdecydowanie nie da się przyzwyczaić. Ręka dość długo bolała mnie po tym, jak dałem mu chwilę wcześniej w mordę.
– Mógłbyś się przymknąć i iść szybciej? – Jeden ze strażników spogląda przez ramię.
– Pewnie mógłbym – prycham i wznawiam gwizdanie. Przeszkadza mu, to niech se waty napcha do uszu. Mimo to nieznacznie przyspieszam.
Wtedy właśnie potykam się i ląduję na kolanach. Parskam histerycznym śmiechem. Trzem gorylom, którym przyszło pozbierać mnie z podłogi, raczej nie jest tak wesoło. Może i na oko nie przypominam szafy trzydrzwiowej, ale, na ich nieszczęście, jestem raczej typem żylaka. Ciężkich mięśni mam o wiele więcej, niż się spodziewali. Zwłaszcza że nie zamierzam niczego im ułatwiać, pokładając się ze śmiechu nad własną niezdarnością.
Laissez-vous faire, Milord
Et prenez bien vos aises...
Tuż za naszą uroczą gromadką idzie ksiądz. Czyta modlitwę tonem, jakim zapewne zwykł wypędzać demony z krnąbrnej młodzieży. Jego wyciągnięta w geście błogosławieństwa dłoń parokrotnie muska kołnierz mojej oczojebnie pomarańczowej koszuli, wywołując nieprzyjemny dreszcz niepokoju. Zupełnie, jakby chciał skręcić mi kark. Brzęczy jak natrętna, ospała mucha. Jak te pieprzone jarzeniówki nad głową.
– Zamknij się, konkurencję mi robisz – burczę w jego stronę, na chwilę przerywając gwizdanie.
Na rozprawie pytali, czy wierzę w Boga. Jaka szkoda, że wzruszyłem wtedy ramionami i palnąłem soczystym „nie wiem", zamiast zadeklarować się jako wredny ateista. Przynajmniej miałbym wtedy gościa z głowy.
CZYTASZ
Radosna Kompania
FantasySarkastyczny najemnik skazany na śmierć. Nieśmiertelny morderca, którego życiowym powołaniem jest zabić własnego brata. Flegmatyczna Wilczyca Fenrira. Bóg kłamców i zdrajców. Młodziutka półdemonica z kolczastym poczuciem humoru, dziwnymi snami i skł...