Epeisodion III: Psalm nożownika

164 14 17
                                    

2016

Miał wrażenie, jakby nie było go tu od wieków. Jakby wszystko było inne, niewłaściwe, obce...

Pamięć po wypadku z Thomasem mocno szwankowała. Z początku liczył na to, że dzieje się tak jedynie z krótkotrwałą – w końcu nie pamiętał nic od momentu zaśnięcia w celi śmierci do przebudzenia się w płonącym śmigłowcu, a i wypadki tuż po tym jawiły się jak oglądane przez grubą, wytłumiającą wszystko szybę; jednak teraz musiał pogodzić się z nieprzyjemną świadomością, że wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie sto lat, wygląda w myślach jak spowite mleczną mgłą. Jak nieco zbyt realistyczny sen, nic więcej. Równie dobrze mogło być prawdą, jak i wymysłem uszkodzonego mózgu.

A może wcale go tam nie było? Może dom już dawno nie istniał? Może wcale nikt nie odbudował go po wojennym pożarze z 1945 roku, a poczerniałe od ognia kamienne ściany zawaliły się z upływu lat? Może błotnista droga dojazdowa zarosła, a Nocny Dwór jest już jedynie stertą omszałych gruzów gdzieś na samym dnie gęstego, bezimiennego lasu?

Potrząsnął głową, próbując odegnać niechciane myśli. To niemożliwe, żeby wyśnił sobie tyle dziesiątek lat w odnowionej ruderze, mózg po prostu jeszcze nie działał jak należy, i tyle. Choć wspomnienia nie wydają się prawdziwe, to jednak tam są, tak? Więc nad czym tu się, cholera, zastanawiać? Na razie można skupić się na tym, co realniejsze, na tym, co akurat miał nieprzyjemność oglądać.

Tak się złożyło, że najrealniejszym była brudna, naznaczona koleinami, spływająca hektolitrami deszczówki ulica. Pas popękanego asfaltu był na tyle wąski, że nikt nawet nie pokwapił się, by wyrysować na nim pas dzielący jezdnię na połowy. Po obu jej stronach wiekowe modrzewie i świerki zwieszały smętnie ciężkie gałęzie nad pniami tak grubymi, że ciężko byłoby je objąć nawet w kilka osób. Wyglądająca stąd jak skóra kora znacznie pobladła od strony lasu, gdzie promienie słońca ledwo zdołały ją musnąć, nie potrafiąc przebić się przez splątane igliwie. Drzewa stały na baczność jak strażnicy, celując niemal czarnymi, wysmukłymi czubkami w zaciągnięte grubym kobiercem chmur niebo.

– Gówno widać tę drogę – warknął Mark, nachylając się nad kierownicą czarnego defendera. Choć wycieraczki pracowały niestrudzenie, już od jakiegoś czasu przestały radzić sobie z wodą, zalewającą przednią szybę.

Był tam! Mały, drewniany, niemal niedostrzegalny we wszechobecnej szarudze znak. Właściwie nawet nie tyle znak, co przybity do sterczącego z ziemi słupka kawałek deski z wypisanymi ręcznie literami. Z tej odległości doskonale było widać, że całość już jakiś czas temu została upatrzona sobie przez korniki jako doskonała pożywka, ale wymalowana obok zatartego napisu czerwona strzałka nadal wyraźnie wskazywała kierunek.

Tutaj też wszystko było jakieś obce. Las zdawał się gęstszy, drzewa wyższe, droga bardziej dziurawa, a brama jeszcze mocniej zardzewiała. Wybrzuszające czarną emalię purchle rdzy wyglądały jak choroba. Wejścia niczym wierny pies strzegł zaskakująco czysty w tym całym syfie srebrny rolls royce phantom. I to nawet nie taki zabytkowy, który jeszcze jakoś dałoby się zrozumieć, ale lśniąca głównie ceną wielka limuzyna. Allan chyba nie miał co robić z pieniędzmi.

Niepokój, od samego początku czający się na samym dnie serca, na tyle delikatny, by nie trzeba było przyznawać się do niego przed sobą samym, ale jednak namacalny i kłujący przy każdym ruchu jak cierń, odstąpił w jednej chwili, pozostawiając po sobie wrażenie bezbrzeżnej ulgi. Od murów kilkusetletniej gotyckiej budowli biła znajoma, łagodząca nerwy aura. Aura domu. Zupełnie, jakby budynek nie był wcale martwy, jakby gdzieś głęboko w jego wnętrzu czaiła się dusza, ciesząca na widok gospodarza.

Siedział chwilę w wygodnym fotelu, wsłuchując się w trzeszczenie stygnącego silnika i kciukiem na wpółświadomie gładząc spust opartego wygodnie o biodro wrzosa. Wreszcie zabezpieczył pistolet maszynowy, odetchnął kilka razy głęboko, starając się wchłonąć ostatki ciepła, i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi, zanim zdążył się rozmyślić. Lodowaty deszcz na moment oślepił, w jednej chwili przemoczył włosy i całe ubranie do suchej nitki. Przysłonił twarz przedramieniem i truchtem rzucił się ku drzwiom. Podkute wojskowe buty nieprzyjemnie ślizgały się na mokrych kamieniach podjazdu i łodygach wybujałych chwastów, które należałoby już jakiś czas temu wyrwać. Wyglądało na to, że Allanowi jak zwykle nie chciało się ruszyć tyłka z kanapy i zapuścił podwórko dokumentnie.

Radosna KompaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz