Epeisodion XIII: Świat wymurowany kośćmi umarłych część 2

102 4 0
                                    

Skupiska upośledzonej magii były dokładnie tym, co Leah znała i kochała. Czymś, co rozumiała w stopniu, jaki nie miał prawa być dostępnym dla kogokolwiek, kto stąpał po tym świecie...

A to nie było już nawet jeziorko. Żadna pojedyncza anomalia, jak te pojawiające się w jej mieście wiele lat temu. Żadna błahostka, obok której można było przejść obojętnie...

Nie. To był pieprzony ocean.

Upajające poczucie potęgi sprawiało, że miała wrażenie, jakby płynęła pośród nienaturalnie spowolnionego czasu, będąc jednocześnie nic nieznaczącym w obliczu jego ogromu ziarnem, jak i niepodzielną władczynią. Czuła się wszechmogąca, zdolna wpłynąć na każdą drżącą, wirującą w powietrzu cząsteczkę, jak i całkowicie, rozkosznie bezsilna. Jednocześnie dryfowała gdzieś obok, zajmując pozycję biernego obserwatora, jak i naginała rzeczywistość podług własnej woli, zmuszając, aby kręciła się wokół niej.

Powietrze pachniało. Każda jego drobinka osiadała w rozkoszny sposób na śluzówce nosa, łagodna, subtelna, upajająca... przyprawiająca o zawroty głowy. Ledwo wyczuwalny wiatr otulał skórę jak najdelikatniejszy koc, pieszcząc, głaszcząc, wywołując słodkie dreszcze.

Tak, tutaj nareszcie czuła to, czego tak bardzo brakowało jej w ostatnich latach. To nieuchwytne coś więcej, za którym podążała przez całe swoje beznadziejne życie. Tutaj nareszcie odnosiła wrażenie, że jest prawdziwa, kompletna... dokładnie taka, jak powinna być.

Wszechpotężna. No bo co mogło zagrozić czarnemu półdemonowi otulonemu pierzynką pradawnego vurda?

Jak łatwo było się w tym zatracić. Jak łatwo było pozwolić, by wątła, płochliwa samokontrola wyrwała się z drżących myślowych palców i umknęła, nie dając się ponownie złapać. Jak mało brakowało, aby sama jej na to pozwoliła...

To byłoby proste – przestać walczyć. To byłoby prawdziwe. To byłoby właściwe...

Powinna coś zrobić. Ale czy...

Ze wściekłością potrząsnęła głową, jakby miała nadzieję, że w ten sposób zmusi rozbiegające się bezładnie myśli do zajęcia swoich miejsc w karnym porządku. Warknęła na siebie, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści obijającego się o udo miecza – wciąż tak diabelnie nieporęcznego półtoraka, jaki otrzymała od Marka. Wzięła go właściwie jedynie dlatego, że był prezentem od tego piekielnego wyverna, bo szczerze wątpiła, by na tym etapie szkolenia, na jakim obecnie się zatrzymała, żelastwo miało jej w czymkolwiek pomóc. Wciąż była tak żałośnie słaba, że nawet gdy poprawnie wykonywała wszystkie ruchy, dobrze pamiętając nawyki z ćwiczonej latami szermierki, błyskawicznie zaczynała odczuwać nieprzyjemne palenie w mięśniach. Gdyby doszło do walki, zdecydowanie postawiłaby na tę w wilczej formie. Albo...

To był pieprzony vurd. Czy ona przypadkiem nad nim nie panowała?

Misja bynajmniej nie sprawiała wrażenia takiej, która mogłaby stać się jej ulubioną. Gorycz po sytuacji podczas wielce sympatycznego ogniska w lesie pozostała, nie dając jej się rozluźnić, a aura przesiąkająca to dziwaczne miejsce wydawała się przez to jeszcze bardziej kusząca. Jeszcze trudniej było się przed nią opędzić, skoro obiecywała zatracenie i zapomnienie o wszelakich problemach. Garść nieprzeczytanych wróżb, wciśniętych niedbale do kieszeni, zdawała się palić.

Niebo było różowe, lecz nie radosnym, intensywnym różem dziecięcej zabawki. Brudne, nieprzyjemnie ciepłe, kojarzyło się ze śmiertelną chorobą i dziesiątkującym wszystko, co żywe kataklizmem. Powykręcane nienaturalnie drzewa, przywodzące na myśl poskręcanych od reumatyzmu staruszków, były zupełnie pozbawione liści, wyrastały zaś bezpośrednio z zasypanej kamienistymi odłamkami ziemi, choć nigdzie nie dostrzegała nawet najcieńszej warstewki gleby, z której mogłyby czerpać składniki odżywcze, trzymające je przy życiu. Być może były nawet martwe? Z jakiegoś powodu nie czuła potrzeby, by się o tym przekonywać, woląc trzymać od niemal czarnych pni z daleka.

Radosna KompaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz