Epeisodion IV: Dzień, w którym zbyt długo patrzyliśmy w otchłań

146 14 3
                                    

2016


Choć na burzę zanosiło się już od jakiegoś czasu, wszyscy jednogłośnie uznali, że zaczęła się nagle i zdecydowanie nie w porę.

Nocny marsz przez Święte Góry nigdy nie był czymś, na co tak po prostu można by mieć ochotę. Kamienista ścieżka, ze wszystkich stron otoczona skałami w nieraz wręcz nieprawdopodobnych kształtach, nawet w dzień była wyzwaniem, zaś oświetlona migotliwym blaskiem pochodni lub wąskim snopem latarki okazywała się prawdziwą torturą. Zmieniała swój kształt, zwodziła na wszelkie możliwe sposoby, imitowała zagrożenia tam, gdzie ich nie było, i ukrywała te istniejące. Niestabilne cienie tańczyły wokół, stwarzając wrażenie ruchu na samej krawędzi pola widzenia.

Tak, marsz przez Święte Góry w nocy był torturą. Ale gdy do tego dochodził lodowaty deszcz i rozświetlane błyskami niebo...

– Kurwa, jak nie urok, to sraczka – jęknął Loki, z trudem podnosząc się po upadku. Wijąca się między skałami dróżka już jakiś czas temu zamieniła się w prawdziwy potok, czające się na jego dnie kamienie nieraz obluzowywały się w najmniej spodziewanym momencie. Przedwieczny nie potrafił pozbyć się wrażenia, że robiły to akurat wtedy, gdy miał oprzeć na nich ciężar ciała, jakby usilnie chciały zrobić mu na złość.

– Proponowałbym znalezienie jakiegoś schronienia – odezwał się Allan. Były to jego pierwsze słowa, odkąd z przysłaniających gwiazdy chmur spadły początkowo pojedyncze krople, rysujące idealnie okrągłe plamy na materiale płaszcza. Dzielnie parł pod górę, zdając się nie zważać na szalejący żywioł, z całych sił zaciskając zęby ze świadomością, że jeśli tylko da z siebie wszystko, jeśli nie podda się w takiej chwili, zaraz będzie mógł grzać się przy ciepłym kominku, wspomagany kubkiem mocnej kawy. Niestety wyglądało na to, że tylko on umiał to sobie wytłumaczyć. Oba wyverny były już tak przemarznięte i wściekłe, że tylko kwestią czasu zdawało się, aż któreś z nich dla rozładowania emocji rzuci się drugiemu do gardła. Jedynym sposobem, żeby jakoś nad nimi zapanować, było rozpalenie ogniska i pozwolenie, by to na nim się skupiły.

– A czy ja jestem duchem świętym?! Gdzie ty tu widzisz jakieś, tfu, schronienie, co?! – Przedwieczny wściekłym gestem odgarnął mokre włosy z twarzy. – Przecież tu nic nie ma! Kurwa, jak nic dostanę przez was zapalenia płuc...

– A nas bardzo to obchodzi. – Mark zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie wpadł mu na plecy. – Tam macie jaskinię. – Palcem wskazał skałę osłanianą przez niepozorne skupisko drzew. – Jak tak bardzo wam zależy, to możemy się tam zatrzymać. Ogrzejecie tyłki i ruszamy dalej, ja nie będę tu siedział dłużej, niż to konieczne.

Rudy zmrużył zalewane wodą oczy, usiłując dokładniej obejrzeć miejsce bez konieczności zbliżania się do niego.

– Nie wiem, gdzie ty tam widzisz...

– Ty się chyba prosisz o knebel.

Zejście ze ścieżki, jak się okazało, wcale nie było takim dobrym pomysłem. Zalegające na delikatnie pochyłym zboczu otoczaki okazały się potwornie śliskie, wręcz uniemożliwiając znalezienie jakiegokolwiek oparcia. Mark jednak jak zwykle wyglądał, jakby nie zwracał na to najmniejszej uwagi – parł po nich bez żadnego wysiłku, lekko, jakby nic nie ważył, jakby unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Allan kolejny raz od czasu starcia z Ryjisjaveeikiem odniósł dziwne wrażenie, jakby od jego brata biło coś... Nie miał pojęcia, jak to nazwać. Coś potężnego, mrocznego, starszego niż oba światy, emanującego siłą i sporą dawką grozy. Jakby jego aura zyskała nagle kilka dodatkowych, ciemniejszych kolorów, niemożliwych do nazwania. Jakby Mark, ktoś, kogo znał przez całe swoje dość długie życie, okazał się w jednej chwili zupełnie inną osobą – obcą, tajemniczą, odrobinę przerażającą, ale przede wszystkim kipiącą tak niewyobrażalną mocą, że strach było choćby na niego spoglądać. Moc zdawała się głęboko uśpiona, lecz nie miał żadnych wątpliwości, że niewiele potrzeba, by ją przebudzić.

Radosna KompaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz